Niezależne Forum Projektu Cheops Niezależne Forum Projektu Cheops
Aktualności:
 
*
Witamy, Gość. Zaloguj się lub zarejestruj. Maj 07, 2024, 01:20:15


Zaloguj się podając nazwę użytkownika, hasło i długość sesji


Strony: 1 2 3 4 [5] 6 7 8 9 |   Do dołu
  Drukuj  
Autor Wątek: Z zycia KK w Polsce.  (Przeczytany 99731 razy)
0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.
acentaur

Wielki gaduła ;)


Punkty Forum (pf): 12
Offline

Wiadomości: 1464



Zobacz profil Email
« Odpowiedz #100 : Sierpień 28, 2011, 19:01:33 »

east,
Cytuj
Czyli, że chrześcijaństwo w Polsce to była pragmatyczna decyzja władcy, a nie akt spontanicznej wiary.
to oczywiście wynika z "dokumentów" tych , którzy w dobroci swojej przynieśli z gołąbkiem w ręku nowa wiarę. Ten Mieszko to taki sam fantom jakich wielu w najnowszej historii. Oczywiscie fantom nie zapomniał odwdzięczyć się za pokropienie wodą swięconą i na wsze czasy oddał nasz kraj papiestwu.
Zapisane
Rafaela
Gość
« Odpowiedz #101 : Sierpień 28, 2011, 19:44:09 »

                                       Zmowa przeciwników życia


ks. Marek Dziewiecki
Liberalne media, lewicowi politycy
i lekarze, którzy zabijają zamiast leczyć,
tworzą koalicję przeciw człowiekowi.

Gdyby kilkadziesiąt lat temu ktoś w Europie nawoływał do zabijania niewinnych ludzi, zostałby potraktowany jak chory psychicznie albo jak przestępca. Tymczasem obecnie niektóre partie polityczne i dominujące media, a nawet niektórzy lekarze nawołują do legalizacji aborcji czy eutanazji, czyli do zabijania niewinnych ludzi i jest to uznawane za wyraz ... postępu oraz praw człowieka! Tego typu diametralna przemiana postaw w kierunku barbarzyństwa nie byłaby możliwa bez stworzenia koalicji przeciwników ludzkiego życia, która posługuje się manipulacją i negowaniem oczywistych faktów po to, by wypaczać świadomość oraz zagłuszać sumienia całych grup społecznych.

Podstawą działania koalicji przeciw życiu jest kłamstwo. Przeciwnicy życia dopuszczają się najgroźniejszego z możliwych kłamstw, czyli kłamstwa antropologicznego. Polega ono na uznawaniu za człowieka tylko niektórych ludzi i na odmawianiu statusu człowieka wszystkim innym. Przeciwnicy życia twierdzą, że w niektórych fazach rozwoju człowiek nie jest... człowiekiem! Takie kłamstwo to nie tylko negowanie zdrowego rozsądku, ale także naukowego dorobku współczesnej medycyny oraz psychologii rozwojowej. Obie te nauki jednoznacznie ukazują ciągłość rozwoju człowieka — od poczęcia i fazy prenatalnej poprzez wszystkie kolejne fazy istnienia. Każdy student medycyny wie, że od momentu połączenia plemnika z komórką jajową mamy do czynienia z żywym, rozwijającym się, oddzielnym organizmem człowieka, który ma niepowtarzalne DNA oraz własną grupę krwi. Mimo to przeciwnicy życia twierdzą, że w niektórych fazach rozwoju człowiek nie jest człowiekiem czy że w pierwszych tygodniach istnienia jest jedynie „zlepkiem komórek”. Tego typu termin w ogóle nie istnieje w biologii ani medycynie. Gdyby obrońcy życia głosili powyższe niedorzeczności, natychmiast zostaliby poddani miażdżącej krytyce ze strony profesorów wyższych uczelni, lekarzy i mediów, które przecież deklarują, że nie stoją po stronie żadnej ideologii lecz że opisują rzeczywistość i uznają ustalenia nauki. Gdy jednak powyższe absurdy głoszą ci, którzy walczą z życiem, milkną zarówno naukowcy, jak i dominujące media.

Istotnym elementem koalicji przeciw życiu są kłamstwa związane z seksualnością i antykoncepcją. Celem manipulacji w tej dziedzinie jest odrywanie współżycia seksualnego od miłości i płodności po to, by kobieta i mężczyzna nie marzyli o potomstwie oraz by tworzyli pary bezpłodne. Kłamstwo w tej dziedzinie przybiera tak absurdalne rozmiary, że niektórzy lekarze twierdzą, iż przejawem zdrowia reprodukcyjnego jest... pozbawianie się płodności. „Zapominają” o tym, że niepłodność znajduje się na liście chorób WHO. Przejawem manipulacji, a także rezygnacji z państwa prawa jest fakt, że ani policja, ani prokuratorzy nie ścigają tych lekarzy, którzy wypisują recepty na środki wczesnoporonne, ani farmaceutów, którzy takie środki sprzedają. Jest to przecież współudział w aborcji na życzenie, a ta jest w Polsce zakazana prawem! Kolejne kłamstwo to twierdzenie, że antykoncepcja hormonalna nie niszczy zdrowia kobiet, mimo że o niszczących skutkach piszą w dołączonych ulotkach sami producenci tych zbędnych dla organizmu hormonów. Równie absurdalne kłamstwo to twierdzenie, że środki antykoncepcyjne są... lekiem. Takie twierdzenie byłoby uzasadnione wtedy, gdyby płodność była chorobą. Pierwszymi ofiarami zmowy przeciw życiu nie są dzieci, lecz kobiety, które stosują antykoncepcję i które płacą za to własnym zdrowiem.

Zmowa przeciw życiu obejmuje również kłamstwa na temat aborcji. Nie chodzi tylko o wspomniane już kłamstwo, jakoby w fazie rozwoju prenatalnego dziecko nie było jeszcze człowiekiem. Takie kłamstwo przestaje być obecnie potrzebne, gdyż są już takie państwa, które dopuszczają aborcję poprzez poród, czyli w sytuacji, w której nie da się kłamać, że to nie człowiek. Pojawiają się kolejne kłamstwa aborcyjne, na przykład twierdzenie, iż jest to „prawo” kobiety oraz „bezpieczny” dla jej zdrowia zabieg. Tymczasem nikt nie ma prawa do zabijania niewinnych ludzi. Zdrowym procesem jest poród, a nie chirurgiczne odrywanie dziecka od organizmu matki. Zwolennicy aborcji ukrywają nie tylko psychiczne, moralne i społeczne skutki aborcji, ale nawet skutki zdrowotne dla matki zabijanego dziecka. Ukrywają też fakt, że najczęściej na aborcję decydują się te kobiety, które stosują antykoncepcję, a nie te, które dążą do odpowiedzialnego rodzicielstwa w oparciu o znajomość naturalnego cyklu płodności i panowanie nad popędem.

Szczególnie okrutnym kłamstwem aborcyjnym jest twierdzenie, że za życie poczętego dziecka odpowiada wyłącznie matka. W rzeczywistości w równym stopniu za los dziecka odpowiedzialny jest ojciec. Nawet gdyby matka zgłosiła się do lekarza, który dokonuje aborcji i poleciła mu zabić jej dziecko, to ojciec tegoż dziecka powinien być przy niej i wyjaśnić lekarzowi, że żaden sąd nie pozbawił go praw rodzicielskich i że nie pozwoli zrobić krzywdy swemu synowi czy córce. Jeśli pomimo tego lekarz podejmie czynności prowadzące do zabicia dziecka, to — po wyczerpaniu innych możliwości — ojciec ma prawo do obrony koniecznej dziecka aż do zabicia napastnika włącznie. Przeciwnicy życia udają, że nie istnieje ktoś taki, jak ojciec dziecka.

Kolejna grupa kłamstw przeciwników życia związana jest z ukrywaniem prawdy o procedurze in vitro. Ta procedura oznacza, że lekarz przypisuje sobie władzę decydowania o tym, którym z poczętych dzieci da szansę na rozwój, a które skaże na zamrożenie i prawdopodobną śmierć. W przypadku doprowadzenia pacjentki do ciąży mnogiej, w wielu przypadkach lekarz przypisuje sobie prawo do dokonania selektywnej aborcji w obliczu ciąży mnogiej, którą sam sprowokował i która może zagrażać życiu matki i poczętych dzieci. Przeciwnicy życia usiłują za wszelką cenę ukryć fakt, że in vitro to technika, która polega na przekazywaniu życia niewielu dzieciom za cenę zabijania wielu innych. A także za cenę upokarzania rodziców i hormonalnej hiperstymulacji kobiety, ze wszystkimi negatywnymi — dla zdrowia i dla psychiki — konsekwencjami przyjmowania zbędnych dla organizmu hormonów.

Radykalnym krokiem w szerzeniu cywilizacji śmierci jest eutanazja. W tym przypadku przeciwnicy życia nie są już w stanie ukryć, że chodzi o zabijanie niewinnego człowieka. Ich manipulacje polegają na wmawianiu ludziom młodym i zdrowym, że choroba albo podeszły wiek ich rodziców czy innych bliskich należy traktować jak winę, za którą można człowieka legalnie skazać na śmierć. Nawoływanie do eutanazji nie wynika ze współczucia wobec cierpiących czy starszych, lecz jest konsekwencją nawoływania do aborcji. Im mniej rodzi się dzieci, tym mniej osób chorych czy starszych społeczeństwo jest w stanie otoczyć opieką i wypłacać im emerytury.

Przewrotność przeciwników życia przejawia się w ich oburzeniu na dręczenie zwierząt, przy jednoczesnym kpieniu sobie z tych, którzy sprzeciwiają się śmiertelnemu dręczeniu ludzi. Koalicjanci na rzecz śmierci oburzają się na tych, którzy nie szanują życia zwierząt, ale nasyłają „nieznanych sprawców” po to, by niszczyli wystawy uwrażliwiające społeczeństwo na dręczenie dzieci w fazie rozwoju prenatalnego. Uczenie wybiórczej wrażliwości — większej w odniesieniu do zwierząt niż do ludzi! — to przejaw wyjątkowej podłości przeciwników życia. Dominują w tym ateistyczni humaniści oraz partie lewicowe, które od dziesięcioleci mają w swoich programach pozwolenie na legalne zabijanie jakiejś grupy obywateli. Przejawem cywilizacji śmierci jest to, że prawo chroni bardziej katów niż ich ofiary. Gdyby Unia Europejska uznała dzieci w fazie rozwoju prenatalnego za morderców, to by zakazała aborcji, a gdyby uznała je za aktywistów gejowskich, to by im przyznała przywileje. W Unii Europejskiej nie wolno bowiem zabijać tych, którzy zabijają innych, a największe przywileje otrzymują ci, którzy tworzą pary niepłodne i nie przekazują życia.

Koalicja wielu środowisk przeciw życiu nie jest zjawiskiem przypadkowym. To konsekwencja demoralizacji, hedonizmu i konsumpcjonizmu. Człowiek, który nie kocha, staje się śmiertelnym zagrożeniem dla siebie i innych ludzi. Kłamstwo wiąże się z egoizmem. Koalicję przeciw życiu tworzą kłamcy i demoralizatorzy, którzy mają w tym swój doraźny interes: finansowy i/lub polityczny. W koalicji na rzecz zabijania niewinnych ludzi są producenci i sprzedawcy antykoncepcji, którzy na truciznach zarabiają więcej niż przemysł farmakologiczny zarabia na lekach. W koalicji tej są ci lekarze, którzy zarabiają na aborcji czy na in vitro, a także ich medialni sprzymierzeńcy. Przedstawicielami cywilizacji śmierci są egoiści, którzy szukają wygody życia nawet za cenę zabicia własnych, nienarodzonych dzieci czy własnych, potrzebujących opieki rodziców. Egoiści dostosowują myślenie do postępowania i manipulują własną świadomością. Obecnie oszukiwanie samego siebie jest łatwiejsze niż kiedykolwiek przedtem, gdyż w ponowoczesności myślenie nie ma już funkcji poznawczej i racjonalnej, lecz jedynie funkcję estetyczną i emocjonalną: ma być „poprawne” politycznie i poprawiać nastrój.

Życia człowieka nie ochroni ani medycyna, ani demokracja, ani tolerancja. Nie ochroni go nic poza miłością. Walka z życiem najsłabszych - do katastrofy demograficznej włącznie - będzie trwała dopóty, dopóki znowu nie zaczniemy wychowywać kobiet i mężczyzn podobnych do Maryi i św. Jozefa, czyli takich, którzy w każdej sytuacji z miłością przyjmą i z miłości ochronią swoje dzieci: przed przemysłem antykoncepcyjnym, przed zbrodniczymi lekarzami, przed politykami, którzy pozwalają na legalne zabijanie bezbronnych obywateli. Na początku historii Bóg powiedział: „Patrz! Kładę dziś przed tobą życie i szczęście, śmierć i nieszczęście” (Pwt 30,15). Kto nie broni życia, ten nie idzie drogą błogosławieństwa, gdyż błogosławieństwo i życie są ze sobą tak nierozerwalnie związane, jak miłość i prawda.

Tekst, otrzymany od Autora, ukazał się w: Głos dla Życia, nr 3/2011, s. 16-17
.................................


                                Odpust na Jasnej Górze - homilia abp. Michalika
Jasna Góra, 28.08.2011

O potrzebie odważnych i odpowiedzialnych chrześcijan uczestniczących we wszystkich sferach życia publicznego Czytaj i słuchaj więcej w mówił na Jasnej Górze abp Józef Michalik. Z udziałem ponad 50 tys. wiernych w sanktuarium odbyły się główne uroczystości ku czci Matki Bożej Częstochowskiej. Tegoroczne święto jest ogólnopolskim dziękczynieniem za beatyfikację Jana Pawła II.

Przewodniczący episkopatu Polski podczas sumy odpustowej porównał Kościół do domu, w którym każdy, nawet marnotrawny syn, ma swoje miejsce, ale o który każdy domownik ma obowiązek dbać i który każdy musi aktywnie budować. Przypomniał, że Kościół to każdy ochrzczony. Zdaniem abp. Michalika tym, co najbardziej zagraża Kościołowi i Polsce, jest dziś bierność i podział wewnętrzny: „Potrzeba odważnych i odpowiedzialnych chrześcijan uczestniczących we wszystkich sektorach życia społecznego i narodowego, nie lękających się przeszkód i przeciwności. Trzeba chrześcijan, którzy od razu zwrócą uwagę na sprofanowaną Biblię dartą na jakimś festiwalu”.

Posłuchaj homilii abp. Józefa Michalika na Jasnej Górze


Abp Michalik podkreślił, że aktywność dotyczy wszystkich, a oczekiwania, że Kościół na czas kampanii wyborczej stanie się „wielkim milczącym” są nieuzasadnione, bo niezgodne z jego nauką społeczną: „Prawdziwe, twórcze działanie Kościoła, to jest odwaga chrześcijańskiego myślenia i stawiania tych wymagań tym, których obdarzymy zaufaniem oraz rozliczania ich potem i jednocześnie pomagania dobrym”.

Kaznodzieja przypomniał, że miłość do Kościoła i Polski mierzy się nie słowem, ale czynem.

Pielgrzymi wraz z episkopatem dziękują dziś za „brylant polskiej ziemi” – Jana Pawła II, jasnogórskiego pielgrzyma, Papieża zawierzenia. Uroczystości potrwają do późnego wieczora.

I. Tyras, Jasna Góra

(Serwis informacyjny Przewodniczącego KEP)

Copyright © by Fundacja Opoka

http://www.opoka.org.pl/aktualnosci/news.php?id=39058&s=opoka



Zapisane
east
Gość
« Odpowiedz #102 : Sierpień 29, 2011, 09:24:09 »

Cytuj
Nawet gdyby matka zgłosiła się do lekarza, który dokonuje aborcji i poleciła mu zabić jej dziecko, to ojciec tegoż dziecka powinien być przy niej i wyjaśnić lekarzowi, że żaden sąd nie pozbawił go praw rodzicielskich i że nie pozwoli zrobić krzywdy swemu synowi czy córce. Jeśli pomimo tego lekarz podejmie czynności prowadzące do zabicia dziecka, to — po wyczerpaniu innych możliwości — ojciec ma prawo do obrony koniecznej dziecka aż do zabicia napastnika włącznie.
Zbicia lekarza ? Oraz matki ? a co z dzieckiem nie narodzonym ? Bo to raczej trudno byłoby zrobić - zabić matkę, nie zabijając dziecka w jej łonie. No, ale to katolicka logika, a u nich cuda są możliwe. Wystarczy zresztą potraktować kobietę jak worek na ciążę, niech urodzi, a wyrok wykonać zaraz po.
Miłujący nienarodzone  życie są zdolni do zabijania życia narodzonego.

Nie polemizuję z argumentami na obronę życia poczętego, które mają tu jakieś swoje emocjonalne i ludzkie uzasadnienie i w sumie też jestem za ochroną życia, ale to, do czego posuwają się radykalni obrońcy swoich idei jest jakąś karykaturą. To myślenie w stylu wypraw krzyżowych, taka dziwna, katolicka mentalność.
Zapisane
Rafaela
Gość
« Odpowiedz #103 : Sierpień 29, 2011, 20:38:20 »


Alina Petrowa-Wasilewicz | EKAI | 29 Sierpień 2011 | Komentarze (2)

                          Nadgorliwość ks. Natanka

Gdyby więcej księży angażowało się w pracę kapłańską tak gorliwie, jak ks. Natanek, wiele naszych parafii wyglądałoby inaczej. Sedno problemu polega jednak na tym, że stawia się ponad władzą kościelną i samowolnie przywłaszcza sobie coś, do czego nie ma prawa.
Stwierdza w rozmowie z KAI jezuita o. Józef Augustyn. W wywiadzie mówi on o wnioskach, jakie powinni wyciągnąć z tego zdarzenia wszyscy katolicy, a szczególnie ich duszpasterze.

Alina Petrowa-Wasilewicz: Od kilku miesięcy wokół ks. Piotra Natanka, suspendowanego księdza, gromadzi się grupa zwolenników. To zjawisko jest wyzwaniem dla całej wspólnoty wiernych, ujawnia też nasze braki, grzechy i deficyty.

Dołącz do nas na Facebooku

O. Józef Augustyn SJ: Pojedyncze sytuacje nie tyle ujawniają, ile raczej dają okazję do refleksji nad stylem kapłańskiego posługiwania. Jak Kościół nie należy do papieża, a diecezja do biskupa, tak wierni nie należą do księdza, którym on posługuje. Ks. Natanek zawłaszcza ludzi, którzy mu zaufali. Sam mianuje się ich pasterzem. Naszym kapłańskim grzechem bywa właśnie swoiste zawłaszczanie: kościelnych posług, rzeczy, pieniędzy, a nawet ludzi i traktowanie ich jakby byli naszą własnością. Szukamy nierzadko dla siebie lepszych funkcji, miejsc, czy stanowisk.

Kard. Carlo Martini powiedział kiedyś nieco prowokacyjnie, że w Kościele istnieje tylko jedna droga: droga awansu. Kapłaństwo nie może być miejscem autokracji i samorealizacji. Benedykt XVI zauważył, że jeżeli kapłaństwo jest wywyższeniem, jest to wywyższenie na krzyż. Kiedy funkcja kapłańska jest ważniejsza od prostej ludzkiej uczciwości czy też więzi z Chrystusem, mamy do czynienia ze swoistą idolatrią i nadużyciem.

Kto pyta nie błądzi - odpowiedz na pytania naszych użytkowników

Jakie potrzeby zaspakaja tego typu „charyzmatyczny” duszpasterz? Ma łagodzić strach (w jego przekazie są mocne akcenty związane z końcem świata), jest odwołaniem się do emocji, budowaniem tożsamości grupy dzięki symbolom - używania określonych obrazów, zwolennicy nakładają czerwone płaszcze i powołują na objawienia prywatne, itd.

Nie robiłbym ks. Natankowi zarzutów z wymienionych w pytaniu spraw. Każdą z nich można jakoś obronić. Powiedziałbym nawet więcej, że doskonale wykorzystuje on pewne braki duszpasterskiego posługiwania wielu księży. Zbiera niektóre „popularne tematy” i podaje je ludziom. Oni widzą, że na czymś mu zależy, że jest bardzo zaangażowany. Z jednej strony wiele od ludzi wymaga w zakresie moralnych postaw, ale z drugiej dostosowuje się też do nich. Gdy chcą słuchać o końcu świata, to im o nim mówi. Jezus też mówił przecież o końcu świata. Kazania ks. Natanka są bardzo emocjonalne, bo to ludzi dotyka, porusza. A ponieważ wierni lubią uroczyste liturgie, więc posługuje się bogatymi symbolami. Gesty, obrazy, stroje liturgiczne, są przecież ważne. Nawet powoływanie się na prywatne objawienia też można uratować. Lourdes, Fatima, La Salette są przecież oparte na prywatnych objawieniach.

Proszę nie gorszyć się tym, co powiem: gdyby więcej księży angażowało się w pracę kapłańską tak gorliwie, jak ks. Natanek, wiele naszych parafii wyglądałoby inaczej. Sedno całego problemu polega jednak na tym, że sam stawia się ponad władzą kościelną i samowolnie przywłaszcza sobie coś, do czego nie ma prawa. Biblia mówi, że lepsze jest posłuszeństwo od ofiary, a uległość od tłuszczu baranów (por. 1 Sm 15, 22). Osobista gorliwość duszpasterska nie usprawiedliwi przecież buntu przeciw swemu biskupowi.

Przyznam się, że niektóre wypowiedzi ks. Natanka wręcz mnie przerażają. Po suspensie biskupa ludziom otwarcie powiedział, że to, co robi, jest z punktu widzenia kanonicznego niegodziwe. Mówi też, że nie on jeden jednak tak się zachowuje. Wielu innych księży sprawuje swoje funkcje niegodziwie, w grzechu, jak na przykład ci, którzy żyją w konkubinacie. Uprzedzał przy tym ludzi, by – jeżeli sobie tego nie życzą – nie przyjmowali komunii z jego ręki i nie łamali swoich sumień. Ile w postawie ks. Natanka zagubienia psychicznego, a ile moralnego uporu i grzechu – to może rozsądzić tylko sam Pan Bóg. Nie nasza to sprawa. A ponieważ przyrzekał posłuszeństwo biskupowi, ten ma prawo go upominać i wzywać do zmiany postawy.

Jaki deficyt w formacji katolików ujawnia się w osobach gromadzących się wokół suspendowanego? Dla nich nie ma znaczenia, że został on suspendowany, że nie jest w łączności z biskupem, czyli z Kościołem, że jest nieposłuszny. Umyka im podstawowy, „kościołotwórczy” warunek. Brak wiedzy, lekceważenie autorytetów, skrajny subiektywizm?

U ludzi, którzy idą za ks. Natankiem, nie dopatrywałbym się złej woli czy nawet lekceważenia Kościoła. Gdy powstaje ostry konflikt w parafii pomiędzy proboszczem a wikarym, ludzie też się dzielą. Kiedy kilka miesięcy temu w mediach mówiło się o podziałach w Kościele polskim, wielu krzyczało, że nie ma żadnych podziałów. A dlaczego miałaby istnieć idealna jedność i harmonia w polskim Kościele, skoro już w Kościele pierwotnym istniały podziały między Apostołami: Piotrem a Pawłem, Pawłem a Barnabą, by przywołać najbardziej znane. Cóż w tym dziwnego, że istnieją między nami jakieś podziały? Pytanie, czy w naszych podziałach zachowujemy się uczciwie i z szacunkiem do ludzi patrzących inaczej.

W przypadku wiernych idących za ks. Natankiem niewiedza i subiektywizm mogą odgrywać bardzo ważną rolę. Ludzie, jak się zdaje, nie są do końca świadomi powagi sytuacji, jakie stwarza „ich duszpasterz”. Mogą problem nieco lekceważyć: cóż, że ksiądz pokłócił się z biskupem? Mało to mamy kłótni. Ale to nie jest zwyczajna kłótnia, podział; to może być początek rozłamu. Mimo wszystko może niepokoić nas fakt, że ks. Natanek porównuje się do ekskomunikowanego abpa Marcela Lefebvre’a oraz wyświęconych przez niego biskupów. Czyżby świadomie dążył do schizmy?

Nie oskarżałbym jednak ludzi, ale usiłował ich zrozumieć. Trzeba by też z nimi rozmawiać, aby móc coś powiedzieć o ich motywacji. Tym większa więc odpowiedzialność i wina księży, kiedy tę niewiedzę ludzi wykorzystują mącąc im w głowach.
Ks. Natanek mówi masę nielogicznych, sprzecznych z katechizmem rzeczy i nikogo to nie niepokoi. Co dzieje się z naszą formacją katolicką?

W wypadku ks. Natanka mamy najpierw – jak sądzę – opór wobec kościelnej władzy, a potem dopiero „niepoprawności teologiczne”. Może i niejeden ksiądz mówi rzeczy sprzeczne z katechizmem. Kiedy ksiądz zdradza swoje sympatie polityczne na ambonie, czy nie mówi rzeczy sprzecznych z nauczaniem Kościoła? Jestem pełen podziwu dla wiernych, którzy tak cierpliwie słuchają nieraz naszych – jakże niedoskonałych – kazań. To wyraz ich wiary. A jeżeli ktoś, odchodząc od konfesjonału, czuje się upokorzony, to czy usłyszał tam dobrą nowinę? Brak wyczucia i delikatności w konfesjonale to jeden z większych naszych grzechów. Co jest z naszą formacją katolicką? – pyta pani. To ważne pytanie. Ale nie potrzeba skandalu wywołanego przez ks. Natanka, by je sobie postawić. W całej posłudze i nauczaniu ks. Natanka zaczyna dominować jakaś samowola.

Czy widzi Ojciec jakieś analogie lub podobieństwa z innymi zjawiskami z przeszłości Kościoła?

Historyk Kościoła, który dobrze zna analogiczne sytuacje z przeszłości oraz sprawę ks. Natanka, pewnie mógłby dopatrzyć się podobieństw. Byłbym bardzo ostrożny w prognozowaniu przyszłości tego, co dzieje się wokół niego. Kierując się bardziej intuicją niż szczegółową analizą sytuacji, byłbym skłonny twierdzić, że cały ruch wokół ks. Natanka wygaśnie z czasem w sposób naturalny. Kto dziś pamięta o „objawieniach” w Oławie i o co tam chodziło? A przecież zjeżdżali tam ludzie z całej Polski. Sądzę, że gdyby nie internet, ks. Natanek by nie zaistniał. W jednym kazaniu chwali się wiernym, że danego dnia miał dziesięć tysięcy wejść na swoją stronę internetową. Było to w dniach największego nagłośnienia jego wypowiedzenia posłuszeństwa biskupowi. Cóż to jest w internecie dziesięć tysięcy?

Jak powinni na to zjawisko reagować świeccy oraz duszpasterze? Czy przez taki „dopust” Pan Bóg coś chce nam powiedzieć, czy jest to wyzwanie dla świeckich i duszpasterzy?

Winniśmy reagować bardzo pokornie, w duchu prawdy, z wiarą, z szacunkiem, miłością i współczuciem dla ks. Natanka i ludzi, którzy zostali przy nim. Nie wiem, co Pan Bóg chce nam powiedzieć, ale z pewnością winniśmy potraktować tę sytuację jako wyzwanie. Dlaczego ludzie idą za zbuntowanym księdzem? To jest – w moim odczuciu – bardzo ważne pytanie dla nas, księży. Z kim my ich najpierw wiążemy: z sobą, z hierarchią, ze strukturami kościelnymi czy też z Jezusem? Wszystko, co nie prowadzi w Kościele do Jezusa, zwodzi ludzi, okłamuje ich i staje się przeszkodą w ich zbawieniu. W Kościele wszystko i wszyscy mają służyć wyłącznie Jezusowi. Inne ważne pytanie: o co nam chodzi, osobiście, gdy pracujemy z ludźmi i dla ludzi? Czego my oczekujemy od ludzi? Jaka jest bezinteresowność naszej posługi?

Sprawę ks. Natanka trzeba też potraktować z najwyższym spokojem i cierpliwością. Im więcej będzie krytyki, rozdzierania szat, potępiania, tym sprawa może dłużej się ciągnąć. Za buntem ks. Natanka przeciw jego biskupowi jest też jego osobisty dramat, jego cierpienie. W swojej nieco ekshibicjonistycznej szczerości wcale tego nie ukrywa. Po ogłoszeniu suspensy skarżył się do ludzi: „Zabrano mi wszystko”. Rzecz w tym, że w Kościele my nie mamy nic na własność. I tak, gdy przychodzi wiek emerytalny, władza kościelna pozbawia funkcji i stanowisk nie tylko księży, ale i biskupów, choć niejeden byłby w stanie jeszcze długo posługiwać. I choć zachowanie ks. Natanka nas dotyka, to jednak nie daje nam prawa do jakiegokolwiek lekceważenia jego bólu. A kiedy ks. Natanek wypomina nam nasze kościelne grzechy i słabości, nie należy z tym polemizować, ale brać sobie to do serca.

http://religia.onet.pl/wywiady,8/nadgorliwosc-ks-natanka,5108,page1.html
.........................

Cassandra Spratling | Los Angeles Times | 29 Sierpień 2011 | Komentarze (2)
 
                                  Wiara czyni cuda

Jeszcze niedawno medycynę i religię oddzielała wyraźna granica. Lekarz leczył ciało, a duchowny zajmował się duszą. Dziś mamy coraz więcej dowodów na to, że wiara i duchowość wspomagają proces powrotu do zdrowia.
Co środę ponad 250 osób uczestniczy w mszy świętej w intencji chorych w Solanus Casey Center w Detroit. Modlą się o uzdrowienie siebie lub kogoś ze swoich bliskich. Ostatnio wśród wiernych zgromadzonych w ośrodku była 28-letnia Katie Valenti z Plymouth w stanie Michigan. W styczniu u Valenti zdiagnozowano drugie stadium raka piersi. Przeszła już dwie operacje i osiem cykli chemioterapii, a w sierpniu czeka ją jeszcze radioterapia. Wiara zawsze była ważna dla rodziny Valenti, ale nowotwór dał im jeszcze jeden powód, by się modlić.

Dzięki coraz szerszym badaniom i rosnącej liczbie lekarzy, dla których wiara jest integralną częścią praktyki, religia i medycyna wyciągają do siebie ręce nie tylko w szpitalnej kaplicy. – Istnieje wiele dowodów naukowych potwierdzających, że modlitwa, wiara i ogólnie duchowość pozytywnie wpływają na proces powrotu do zdrowia – mówi dr Michael Seidman, dyrektor medyczny ośrodka Center for Complementary and Integrative Medicine. – Nie ma znaczenia w co wierzysz, ważne, że w ogóle wierzysz.

Dołącz do nas na Facebooku

Seidman, który jest też chirurgiem dodaje, że nie raz po uzyskaniu zgody rodziny modlił się z pacjentami przed operacją. – Zawsze pytam, czy mogę dołączyć – mówi. – Jestem z nimi, by dodawać im otuchy, by nawiązać więź. Pokazuję, że ja też wierzę i że religia jest dla mnie ważna. To na pewno nie szkodzi, a jeśli ludzie wierzą, że im pomoże, to taka wiara wspomaga proces powrotu do zdrowia.

– Modlitwa daje odwagę do walki – twierdzi Katie Valenti. – Gdy usłyszałam diagnozę, przeżywałam trudne chwile. Mama namawiała mnie: „Podziel się z Nim swoimi niepokojami, strachem, zmartwieniami, bólem i powiedz: Dziś nie umiem sobie z tym poradzić, ale wiem, że Ty możesz”. Robiłam jak radziła i czułam się lepiej, jakoś przeżywałam każdy kolejny dzień. Dziś modlę się i dziękuję Bogu za to, że jeszcze tu jestem.

Nie tylko wiara wchodzi do szpitali, ale i szpitale zaczynają zaglądać do domów modlitwy. W 2009 roku system opieki zdrowotnej Henry Ford Health System rozpoczął wdrażanie programu, którego celem było zredukowanie dysproporcji w dostępie do opieki medycznej wśród społeczności afroamerykańskiej. W czterech kościołach otwarto punkty informacyjne, gdzie parafianie mogą uzyskać odpowiedzi i wskazówki związane z rozmaitymi problemami zdrowotnymi: jak otyłość, cukrzyca, wysokie ciśnienie, choroby serca, czy HIV. Do końca roku w Detroit powstanie jeszcze sześć takich punktów.

Kto pyta nie błądzi - odpowiedz na pytania naszych użytkowników

Autorem programu jest Wilma Ruffin, menadżer programów badawczych w Henry Ford Health System, która otwarcie przyznaje, że swoje życie zawdzięcza modlitwie. Krewni mówili jej, że gdy się urodziła, nie oddychała. Lekarz od razu stwierdził zgon i zakrył jej ciało. Gdy ciotka, babka i położna zaczęły się modlić, Ruffin nagle odzyskała oddech. Lekarz ostrzegł wówczas rodziców, że dziecko będzie mieć uszkodzenie mózgu. A jednak nie miała. – Uratowała mnie modlitwa – przekonuje 60-letnia Ruffin.
Z badania przeprowadzonego w tym roku przez Uniwersytet Stanowy w Wayne wynika, że u pacjentów z urazowym uszkodzeniem mózgu, którzy czują bliskość i opiekę istoty wyższej, rehabilitacja przynosi lepsze efekty. Wyniki obserwacji 88 pacjentów Instytutu Rehabilitacji w Detroit opublikowano w lutowym numerze czasopisma „Rehabilitation Psychology”.

– Poczucie łączności z istotą wyższą ma pozytywny wpływ na samopoczucie pacjentów i ich funkcje życiowe. Chorzy nie tylko czuli się lepiej, badanie dowiodło, że lepiej funkcjonowali i lepiej radzili sobie z codziennymi czynnościami – mówi neuropsycholog Brigid Waldron-Perrine, która kierowała badaniami.

Za pomocą odpowiednich kwestionariuszy zespół badaczy oszacował poziom zaangażowania w praktyki duchowe, wierzenia, a także samopoczucie fizyczne i psychiczne pacjentów. Uczestnicy eksperymentu i ich bliscy udzielili też informacji o tym, jak pacjenci radzą sobie z codziennymi obowiązkami w rodzaju zarządzania własnym budżetem czy życiem społecznym. – Poczucie łączności z siłą wyższą zwykle wiązało się z pozytywnym efektem rehabilitacji – mówi Waldron-Perrine.

Dzięki grantowi uzyskanemu od Centrum Zwalczania i Zapobiegania Chorób, Jane Teas z Uniwersytetu Południowej Karoliny mogła przeprowadzić wywiad lekarski ze 135 osobami wierzącymi, że zostały uzdrowione przez Boga. Wyniki badań, które opublikowała w ubiegłym roku, ukazały się też w formie książki „Faith Heals: Stories of God's Love”.

"Te historie to świadectwo wyższej obecności i mocy Boga, ale nie jako biernej siły czy istoty siedzącej samotnie na tronie niebieskim. Bóg z tych opowieści to istota aktywna, dzięki której rany i choroby przemieniają się w zdrowie, dobre samopoczucie, radość; ten Bóg zsyła wizje, sny, szepcze do serc" - pisze we wstępie autorka.

– Nie namawiamy, by pacjenci wyrzucali leki – zapewniała Teas w wywiadzie. – Mówimy tylko, że wierze towarzyszy jakaś moc. Nie mogę powiedzieć, że to coś nierealnego. W naszym świecie jest siła, o której wiemy zbyt mało, by ją odrzucić.

67-letni Greg Jonesku z Novi w stanie Michigan jest w okresie remisji po dwóch atakach raka prostaty, cierpi też na chorobę serca. Około pięć lat temu zaczął się udzielać w swoim kościele. Jonesku twierdzi, że dzięki wierze i modlitwie odzyskał przynajmniej zdrowie emocjonalne. – Mam lepsze podejście do życia – mówi. – Jestem bardziej zrelaksowany, pogodzony. Nie denerwuję się jak dawniej. To chyba efekt tego, że uświadomiłem sobie, iż tak naprawdę nie mam kontroli nad moim życiem, ale istnieje ktoś, kto je kontroluje. Chcę być blisko tego kogoś.

Wielu wierzących nie potrzebuje żadnych zapewnień naukowych czy medycznych, by wierzyć. – Gdyby można to udowodnić, nie byłaby to wiara – mówi wielebny Larry Webber z Solanus Casey Center w Detroit, który raz w tygodniu odprawia mszę w intencji chorych. Duchowny zapewnia, że mogą w niej uczestniczyć wyznawcy wszystkich religii, którzy potrzebują takiej pomocy.

http://religia.onet.pl/publicystyka,6/wiara-czyni-cuda,5106,page1.html
Zapisane
east
Gość
« Odpowiedz #104 : Sierpień 30, 2011, 13:34:13 »

Cytuj
Jestem bardziej zrelaksowany, pogodzony. Nie denerwuję się jak dawniej. To chyba efekt tego, że uświadomiłem sobie, iż tak naprawdę nie mam kontroli nad moim życiem, ale istnieje ktoś, kto je kontroluje. Chcę być blisko tego kogoś.
HA, a jeśli tym kimś kto kontroluje życie jest świadomość jako Wyższe Ja ? Bo tak to wygląda z mojego punktu widzenia
Czyli tak na prawdę to też my, już bliżej się nie da być z "tym kimś" Mrugnięcie

Cytuj
Wielu wierzących nie potrzebuje żadnych zapewnień naukowych czy medycznych, by wierzyć. – Gdyby można to udowodnić, nie byłaby to wiara – mówi wielebny Larry Webber z Solanus Casey Center w Detroit, który raz w tygodniu odprawia mszę w intencji chorych

Tak, wtedy byłaby to wiedza. Do czegóż byłby zatem potrzebny wielebny ?
Zagadką dla mnie jest to, czemu ludzie odrzucają wiedzę na rzecz wiary?
Zapisane
Kiara
Gość
« Odpowiedz #105 : Sierpień 30, 2011, 13:47:34 »

"
Zagadką dla mnie jest to, czemu ludzie odrzucają wiedzę na rzecz wiary?"

east.

Bo przez wieki uczono ich nie wierzyć sobie a innym , którzy wiedzą więcej i lepiej od nas samych.

Przez długie wieki blokowano nam w nas zaufanie do własnych odczuć na rzecz cudzych zdań na ten temat.
Efekt to współczesny człowiek , który wierzy tylko w słowo napisane i powiedziane przez innych, siebie swoją wiedzę degraduje.


Kiara Uśmiech Uśmiech
Zapisane
songo1970


Maszyna do pisania...


Punkty Forum (pf): 22
Offline

Płeć: Mężczyzna
Wiadomości: 4934


KIN 213


Zobacz profil
« Odpowiedz #106 : Sierpień 30, 2011, 13:55:52 »


Zagadką dla mnie jest to, czemu ludzie odrzucają wiedzę na rzecz wiary?

a jeśli wiedza naukowców- to tylko wiara w swoje poglądy..?

"Odkodowywanie świata

 Kategorie: Astrologia, Astronomia, Broń, EZOTERYKA, KOSMOS, NAUKA, technologie
Tagi: astrologia, fizyka, grawitacja, Majowie, Maurice Cotterell, phaser gun, plamy na Słońcu, Star Trek, technologie

W 1989 r. naukowiec Maurice Cotterell, znalazł sposób na obliczenie czasu trwania przebiegunowania magnetycznego na Słońcu. Odkrycie to miało olbrzymie konsekwencje, bo pomogło złamać kod do zrozumienia starożytnych cywilizacji, w których centralną rolę pełniło Słońce. Odkrycie to pozwoliło mu zajrzeć nie tylko w naszą przeszłość, ale także i przyszłość. Maurice Cotterell napisał właśnie swoją najnowszą książkę pt. „Future Science” („Nauka przyszłości”), w której łączy ze sobą naukę z wierzeniami religijnymi udowadniając, że obie te domeny mogą funkcjonować obok siebie nie wykluczając się nawzajem.

Maurice Cotterell rozpoczął swoją edukację od Szkoły Morskiej, gdzie zdobył zawód radionawigatora. Pracował na statkach handlowych i podczas wykonywania czynności nawigacyjnych rozmyślał o rozmaitych dziedzinach życia, w których Słońce pełniło doniosłą rolę. Rozważał zasadność i doniosłość astrologii a także rolę, jaką odgrywają plamy na Słońcu, w jaki sposób się pojawiają, dlaczego starożytne cywilizacje jak np. Majów czy Egipcjan, oddawały cześć Słońcu itd.

Ok. 1986 r. pojął on znaczenie astrologii i zrozumiał w jaki sposób położenie planet wpływa na życie każdego człowieka. To zainspirowało go do dalszych badań. Przyszło mu to tym łatwiej, że funkcję radionawigatora na statku przejęły satelity i Cotterell stanął w obliczu zmiany zawodu. Skończył szkołę handlową i zarządzał finansami jednego z brytyjskich uniwersytetów. Mając do dyspozycji uniwersyteckie komputery postanowił obliczyć rachunek prawdopodobieństwa pojawiania się plam na Słońcu, dzięki czemu udało mu się stwierdzić, jakim cyklom są one podporządkowane.

Długotrwałe obliczenia wykazały, że cykl słoneczny trwa 187 lat i jest częścią dłuższego cyklu trwającego 18139 lat. Te dwa cykle okazały się być rezultatem krótszych cyklów trwających 11.49 roku. Plamy na Słońcu były obserwowane przez wszystkie starożytne cywilizacje.
Cykl powtarzający się co 11.49 roku mieszał się z innym cyklem, które połączone razem tworzyły cykl 187 letni a ten z kolei tworzył ten najdłuższy, ponad 18 tys. letni. Wnioskiem z tych obliczeń było to, że każdy z tych cyklów można było podzielić na podcykle trwające po 3742 lata czyli 1366040 dni. Liczba ta wkrótce okazała się być niezwykle ważna, gdy po wizycie w jednej z bibliotek, w książce na temat astronomii Majów, Cotterell odkrył, że w systemie religijnym tej cywilizacji dokładnie tą liczbę uznawano za liczbę świętą. Oczywiście wciąż czekało na odpowiedź pytanie w jaki sposób Majowie doszli do tej liczby bez użycia supernowoczesnych komputerów, które obliczały tą liczbę dla Cotterella przez wiele tygodni. To zdumiewające odkrycie spowodowało, że Cotterell postanowił przyjrzeć się bliżej kulturze Majów i wyjechał do Meksyku.

Rozumienie świata i praw nim rządzących prezentowane dziś przez Cotterella z pewnością nie zjednuje mu przyjaciół w środowisku naukowym. Akademicy nie są w stanie zaakceptować jego podejścia do nauki. Nadmiar odkryć i znalezienie odpowiedzi na wszystkie (!) pytania, jakie zadaje współczesna fizyka wprawiło świat naukowy w osłupienie. Cotterell zdefiniował jak działa grawitacja, pole magnetyczne, elektryczność na poziomie atomowym i wiele innych zagadnień naukowych. Typowy, ortodoksyjny fizyk, który całe swoje życie spędził na uczelni i nie był w stanie nawet zbliżyć się do odpowiedzi choćby na jedno z tych pytań z pewnością nie będzie traktował przyjaźnie osoby, która otwarcie mówi, że wszystkie te lata spędzone na uczelni i uzyskane na niej tytuły naukowe są oparte w całości na kolosalnym błędzie (!).

Cotterell jest też w stanie wykazać, w którym momencie współczesna nauka skręciła w ślepą uliczkę. Wszystko zaczęło się wraz ze złą interpretacją zjawisk fizycznych w latach 20-30 zeszłego wieku. Jednak aby naprawić ten błąd, nauka musiałaby przyznać się do błędu i cofnąć do momentu gdzie go popełniła, bo wszystko wskazuje na to, że błądzi ona już przez co najmniej 80 lat.

Trudno jednak wyobrazić sobie takie dobrowolne posunięcie ze strony naukowców, bo to wykazałoby, że ich „wiedza” z takim trudem zdobyta – jest niepotrzebna. Byłaby to także kompromitacją nauki, która brnąc w zaślepieniu przed siebie, nie zdołała odkryć jak bardzo błądzi. Zaślepienie nauki wynika z ignorowania dorobku człowieka z przeszłości i Cotterell był w stanie docenić to badając kultury Majów, Inków czy Egipcjan. Niczego sam nie odkrył a jedynie rozszyfrował to, co od dawna było odkryte.

Dla akademików jest to pułapka, bo gdyby nagle zechcieli zmienić swoje podejście do wiedzy szybko staliby się bezrobotni, bo ustałoby finansowanie uniwersytetów, gdyby okazało się, że wszystkie odpowiedzi na ważne pytania są znane i nie ma już czego odkrywać.

Pracując nad nową teorią grawitacji Cotterel znalazł także sposób w jaki można stworzyć fale grawitacyjne a także fale antygrawitacyjne. Zdał sobie wówczas sprawę, że fale antygrawitacyjne spowodują molekularną dezintegrację materii. Aby pojąć ten problem, należy zrozumieć w jaki sposób atomy łączą się ze sobą. Cotterell zauważył, że istnieją trzy rodzaje takich połączeń z czego dwa konwencjonalne i akceptowalne przez akademicką fizykę. Pierwsze z nich jest wiązaniem jonowym w którym dwa jony – pozytywny i negatywny przyciągają się nawzajem. Drugie jest wiązaniem kowalencyjnym w którym atomy posiadają wspólne elektrony. Trzecim wiązaniem jest wiązanie wodorowe, którego nikt tak naprawdę nie rozumie, bo jeśli atomy wodoru mają wspólny elektron, to nie będzie w wiązaniu innych elektronów, bo każdy atom wodoru ma tylko jeden elektron. Atom wodoru jest bardzo prostym atomem. Jest zbudowany z jednego ładunku pozytywnego i jednego negatywnego, nie może więc dzielić ze sobą elektronu bez rozbicia się na dwie części.


 Przez jakiś czas panowało w nauce przeświadczenie, że atomy wodoru łączą się ze sobą w jakiś inny sposób. Wg. Cotterela jest to pole grawitacyjne, które umożliwia połączenie się ze sobą atomów wodoru. Tak więc jeśli użyjemy antygrawitacji załamiemy molekularną strukturę w tych połączeniach. Jeśli użyjemy antygawitacji oświetlając nią wodę, molekularne połączenia, które trzymają atomy tlenu i wodoru razem ze sobą – po prostu się rozpadną. Woda zniknie i na jej miejscu powstanie wielka ilość tlenu i wodoru. W praktyce oznacza to możliwość nieograniczonej produkcji wodoru potrzebnego do napędu samochodów i produkcji energii a także jako produkt uboczny tlen, który doskonale wzbogaci naszą atmosferę. Jeśli jednak w tej wodzie będzie pływać ryba czy człowiek to także i on ulegnie dezintegracji. Taka reakcja może być wykorzystana do stworzenia broni znanej z filmów Star Trek.

Cotterell podejrzewa, że zaakceptowanie jego teorii wiązałoby się z powstaniem takiej broni i Rosjanie czy Chińczycy z pewnością nie mieliby oporów aby jej użyć. I jest to jedyny powód który w jakiś sposób tłumaczy niechęć nauki do tak oczywistych odkryć."
http://nowaatlantyda.com/2011/05/10/odkodowywanie-swiata/
« Ostatnia zmiana: Sierpień 30, 2011, 14:06:23 wysłane przez songo1970 » Zapisane

"Pustka to mniej niż nic, a jednak to coś więcej niż wszystko, co istnieje! Pustka jest zerem absolutnym; chaosem, w którym powstają wszystkie możliwości. To jest Absolutna Świadomość; coś o wiele więcej niż nawet Uniwersalna Inteligencja."
east
Gość
« Odpowiedz #107 : Sierpień 30, 2011, 14:11:22 »

@Kiara

Cytuj
Bo przez wieki uczono ich nie wierzyć sobie a innym , którzy wiedzą więcej i lepiej od nas samych.

Może i wiedzą więcej, ale o tym, jaka wiedza do mnie trafia a jaka nie przemawia to wiem ja sam najlepiej. I właśnie dlatego wiara bywa taka zwodnicza. Wierzy się tym, którzy mają lepszy marketing Mrugnięcie

A serio, to modlitwa jest aktem wiedzy, nie wiary i dlatego pomaga.
Zapisane
Rafaela
Gość
« Odpowiedz #108 : Sierpień 30, 2011, 21:11:04 »

                                Bogu niech będą dzięki

Jarosław Stróżyk | Przegląd Katolicki | 7 Czerwiec 2011 | Komentarze (0)

W niedzielę 5 czerwca obchodzony będzie już czwarty Dzień Dziękczynienia. To okazja, by przypomnieć sobie, jak wielkie znaczenie ma proste słowo „dziękuję”.
Budowa Świątyni Opatrzności Bożej, która powstaje na polach wilanowskich pod Warszawą, jest często w mediach przedstawiana jako niepotrzebna inwestycja, przykład megalomanii polskiego Kościoła. Krytykuje się ją za rozmach, z jakim została zaprojektowana, i olbrzymie koszty. W tej całej krytyce umyka gdzieś cel jej budowy i fakt, że stała się ona okazją do przypomnienia, jak ważne jest dziękowanie Bogu za wszystko, co mamy. – Ta budowa rzeczywiście nie miałaby sensu, gdyby nie wypełniała jej głęboka treść – mówi kard. Kazimierz Nycz, metropolita warszawski. – Tą treścią jest dziękczynienie Bogu za naszą ojczyznę, za Kościół i za każde dobro, które nas spotyka – podkreśla.

Niewypełnione zobowiązanie

Skąd w ogóle wziął się pomysł postawienia takiej świątyni? Idea jej budowy sięga czasów króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Wzniesienie Świątyni Opatrzności Bożej uchwalili w 1791 r. posłowie Sejmu Czteroletniego jako wyraz wdzięczności za uchwalenie Konstytucji 3 maja. Na przeszkodzie powstania świątyni stanęła wojna z Rosją, a później rozbiory. Pomysł jednak nigdy nie umarł. Po odzyskaniu po ponad 120 latach niepodległości powrócono do idei budowy. Świątynia miała zostać wotum wdzięczności za odzyskanie wolności. Wybuch II wojny światowej, okupacja hitlerowska oraz dyktatura komunistyczna uniemożliwiły realizację budowy przez następne kilkadziesiąt lat. Z inicjatywą kolejnego powrotu do idei wzniesienia świątyni wystąpił prymas Polski Józef Glemp, który przypomniał o niewypełnionym zobowiązaniu narodu polskiego. W uchwale powziętej z okazji 200-lecia Konstytucji 3 maja Komisja Konstytucyjna Senatu RP potwierdziła aktualność złożonego niegdyś ślubu. 13 czerwca 1999 r. Ojciec Święty Jan Paweł II poświęcił kamień węgielny pod budowę świątyni. Budowa rozpoczęła się w 2003 r. Mimo różnych przeciwności losu prace na budowie postępowały. Efekt można oglądać dziś w Wilanowie. Świątynia stoi w stanie surowym. W lutym na jej kopule zamontowano krzyż. – Mam nadzieję, że na przełomie 2012 i 2013 r. świątynia w stanie półsurowym zostanie poświęcona. Na jej ostateczny wygląd przyjdzie nam zapewne poczekać jeszcze wiele lat, ale ważne, że kościół zacznie służyć wiernym – mówi kard. Nycz.

Nie tylko mury

Z jego inicjatywy powołano do życia Centrum Opatrzności Bożej. W ramach centrum powstaje nie tylko sama świątynia, ale też wiele innych instytucji. Już w tej chwili przy centrum działa Instytut Papieża Jana Pawła II, który gromadzi i kataloguje pamiątki związane z naszym wielkim rodakiem. W przyszłości powstanie także centrum wolontariatu oraz hospicjum. Biorąc pod uwagę, że sąsiadujące ze świątynią tereny są najszybciej w stolicy rozwijającą się dzielnicą mieszkaniową, w planach jest także otwarcie katolickiego przedszkola.

Centrum ma być także wielkim miejscem pamięci o tym, co w historii naszej ojczyzny ważne. W podziemiach świątyni został usytuowany Panteon Wielkich Polaków, czyli miejsce pochówku osób szczególnie zasłużonych w historii Polski i Kościoła. Do tej pory spoczęli tam m.in. znany poeta ks. Jan Twardowski, wieloletni kapelan Rodzin Katyńskich ks. prałat Zdzisław Peszkowski, pierwszy minister spraw zagranicznych III RP Krzysztof Skubiszewski oraz ostatni polski prezydent na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski, który zginął w katastrofie smoleńskiej. Niezwykle ważnym elementem centrum będzie też powstające muzeum dwóch wielkich Polaków: Jana Pawła II i prymasa Stefana Wyszyńskiego.

Dziękuje nie kłuje

Z Centrum Bożej Opatrzności związane jest także nowe święto ustanowione w polskim Kościele. To Dzień Dziękczynienia, który jest obchodzony zawsze w pierwszą niedzielę czerwca. Został ustanowiony w 2008 r. z inicjatywy kard. Nycza. – Mamy tyle spraw, za które powinniśmy dziękować, a tego nie robimy. Ten dzień jest po to, by o tym przypomnieć – mówił wówczas.
Pierwszy Dzień Dziękczynienia przeżywaliśmy 1 czerwca 2008 r. pod hasłem: „Dziękuje nie kłuje”. Główne obchody odbyły się na polach wilanowskich, gdzie przez cały dzień występowały różne zespoły i bawiły się całe rodziny. II Dzień Dziękczynienia obchodzono pod hasłem: „Dziękujemy za wolność”. Chodziło głównie o upamiętnienie rocznic trzech wydarzeń: 30. rocznicy pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do ojczyzny, 20. rocznicy pierwszych częściowo wolnych wyborów z 4 czerwca 1989 r. oraz 10. rocznicy wizyty Jana Pawła II w polskim parlamencie. Na placu Piłsudskiego w Warszawie postawiono krzyż w miejscu, w którym stał on w 1979 r., kiedy Jan Paweł II wypowiadał słynne słowa: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi”.
Z kolei w ubiegłym roku Dzień Dziękczynienia połączony był z beatyfikacją ks. Jerzego Popiełuszki. Z tej okazji w sposób szczególny dziękowaliśmy za osobę nowego błogosławionego.
Tegoroczny Dzień Dziękczynienia obchodzony będzie 5 czerwca. – W tym roku, w sposób szczególny, będziemy dziękować Panu Bogu za dwóch największych Polaków XX w.: Ojca Świętego Jana Pawła II i Prymasa Tysiąclecia kard. Stefana Wyszyńskiego. Wyjątkową okazją ku temu stało się wyniesienie na ołtarze pierwszego papieża z rodu Polaków, którego dokonał Benedykt XVI w dniu 1 maja – podkreśla kard. Nycz. Metropolita warszawski zaznacza, że równie ważnym powodem do dziękczynienia i modlitwy jest 30. rocznica śmierci Prymasa Tysiąclecia, a także 110. rocznica jego urodzin. – Dziękując za piękne i święte życie kard. Stefana Wyszyńskiego oraz dokonane przez niego dla Kościoła i Polski wielkie dzieła, będziemy prosić Boga o jego rychłą beatyfikację – zwraca uwagę metropolita warszawski.
Jak poinformował prezes Centrum Opatrzności Bożej Piotr Gaweł, jednym z elementów obchodów Święta Dziękczynienia będzie procesja z relikwiami bł. Jana Pawła II. W niedzielę 5 czerwca rano, po krótkim nabożeństwie na placu Piłsudskiego, Traktem Królewskim do Świątyni Opatrzności Bożej w Wilanowie wyruszy dziękczynna procesja. Na jej poszczególnych odcinkach relikwie będą nieśli przedstawiciele różnych środowisk i grup, m.in. wspólnota akademicka i neokatechumenalna oraz Ruch Światło-Życie. Na ostatnim odcinku, przy parafii św. Antoniego Marii Zaccarii przy ul. Sobieskiego, do procesji włączą się prezydenci, burmistrzowie i przedstawiciele miast papieskich z całej Polski. W samo południe przed Świątynią Opatrzności Bożej odprawiona zostanie ogólnonarodowa Msza św. dziękczynna za beatyfikację Jana Pawła II, której przewodniczyć będzie nuncjusz apostolski w Polsce abp Celestino Migliore, a homilię wygłosi przewodniczący Episkopatu Polski abp Józef Michalik. Po Eucharystii relikwie bł. Jana Pawła II zostaną uroczyście przeniesione do Panteonu Wielkich Polaków w podziemiach świątyni. Tego dnia we wszystkich parafiach w Polsce odbędzie się zbiórka pieniędzy na budowę Świątyni Opatrzności Bożej.

Dziękuje.pl

– Nie będzie wdzięczności człowieka dla Boga, jeżeli nie będzie wdzięczności człowieka dla człowieka – tłumaczy Piotr Gaweł. To właśnie główna idea, która przyświeca nie tylko Dniu Dziękczynienia, ale całemu przedsięwzięciu, jakim jest budowa Centrum Opatrzności Bożej. Kiedy będziemy uczyć się mówić słowo „dziękuję” i uświadomimy sobie, że oprócz problemów dnia codziennego, które nas otaczają, jest też Pan Bóg, któremu warto dziękować, wtedy właśnie będziemy mogli powiedzieć o sukcesie naszego przedsięwzięcia.
W celu popularyzowania idei Dnia Dziękczynienia stworzony został serwis społecznościowy dziekuje.pl. Jest on miejscem spotkania tych, którzy czują i chcą wyrazić swoją wdzięczność. Pozwala na publikowanie podziękowań, kierowanych zarówno do najbliższych, znajomych i nieznajomych, jak i do Pana Boga. Ideą strony jest aktywizowanie ludzi wokół idei dziękczynienia za „dobro powszednie”, ale i za cudowne, szczęśliwe zdarzenia w naszym życiu, które zawdzięczamy Opatrzności Bożej. – Jeśli na co dzień będziemy potrafili lepiej pamiętać o słowie „dziękuję”, będziemy żyli w kraju bardziej uśmiechniętych i szczęśliwych ludzi, a mury kompleksu świątynnego napełnią się dziękczynieniem Polaków – przekonują przedstawiciele Centrum Bożej Opatrzności.

Dziękujemy Opatrzności – to tytuł książki autorstwa kard. Kazimierza Nycza, którą metropolita warszawski wydał, aby wesprzeć budowę świątyni Opatrzności Bożej. Dlatego też tematem publikacji jest wdzięczność i dziękczynienie. Kard. Nycz wspomina swoje dzieciństwo i początki kapłaństwa, dziękując za wszelkie dobro i wsparcie, jakiego doświadczył.

- Jestem wdzięczny Bogu za mądrego ojca i matkę, dobrą matkę. Za codzienną domową katechezę, na którą składało się nasze życie: wspólne posiłki, praca, niedzielne msze św., wszystkie rodzinne wigilie, uroczystości, a przede wszystkim modlitwa moich rodziców – pisze hierarcha.

Dziennikarka Milena Kindziuk, która redagowała książkę, podkreśla, że to pierwsza pozycja, w której kard. Nycz opowiada o sobie. – Ksiądz kardynał opowiada nam o swoim dzieciństwie. Pisze o smaku pomarańczy i uwagach w szkolnym dzienniczku – mówi Kindziuk. Autor wiele uwagi poświęca też wyjaśnieniu samego pojęcia Opatrzności. Nawiązuje do słów Jana Pawła II, który podkreślał, że Opatrzność ma „najwyższą władzę nad światem” i jest „pełna troski o wszystkie stworzenia, a szczególnie o człowieka”.

http://religia.onet.pl/publicystyka,6/bogu-niech-beda-dzieki,330,page3.html
.....................................

                         Czarna lista programów niekatolickich

ws / ju./mw | EKAI | 8 Lipiec 2011 | Komentarze (1)

Forum Michała Archanioła podejmie pracę nad opracowywaniem oraz analizowaniem na bieżąco audycji radiowych, programów telewizyjnych, artykułów prasowych pod względem zgodności z wartościami chrześcijańskimi.
Monitoring prasy oraz tworzenie „czarnej listy” tytułów będzie służyło - według przedstawicieli forum - klarowaniu przekazu informacyjnego. Informacja lepsza bowiem, zgodnie z prezentowanym na Forum przez prof. Józefa Oleńskiego fundamentalnym prawem informacji, jest wypierana przez gorszą.

Zdaniem uczestników Forum najważniejszym z punktu widzenia przyszłości katolicyzmu w Polsce jest „zagospodarowanie” grupy tzw. biernych katolików. Są to ludzie, którzy choć są wierzący, a nawet często praktykujący, bardzo łatwo przyjmują opinie oraz przekonania zawarte w przekazach debaty publicznej.

Dołącz do nas na Facebooku

W tym celu jednym z podstawowych wyzwań duszpasterskich jest zaktywizowanie biernych katolików poprzez mobilizowane ich do zaangażowania w różnego rodzaju wspólnotach, w parafiach, w organizacjach wolontariackich. „Odciągnijmy ludzi od telewizji i pomóżmy im odkryć wartość działania dla drugiego człowieka”.

Kolejnym problemem, którym będzie się zajmować Forum jest obecność księdza w przestrzeni publicznej. Czy nie istnieje w Polsce stereotyp „złego księdza”? Dlaczego statystyczny Polak nie dowiaduje się o tym, co dobrego robią polscy księża?

Ponadto istnieje potrzeba ożywienia debaty na temat poziomu katechezy w szkole, tworzenia zespołów zadaniowych księży – dla młodzieży, dla dzieci, rekolekcjonistów, szukania metod dotarcia do ludzi indywidualnie, nauki modlitwy w parafiach.

Kto pyta nie błądzi - odpowiedz na pytania naszych użytkowników

Forum Społeczne Michała Archanioła ma przede wszystkim na celu pobudzać dyskusję na temat ważnych problemów życia Polaków w nurcie katolickiej nauki społecznej oraz wspomagać twórczą i aktywną rolę religii w polskim społeczeństwie.

Za podstawowe wartości Forum uznaje: rodzinę, wolność religijną, moralną ekonomię, społeczeństwo obywatelskie, religijny kapitał społeczny, solidarność, wspólnotę, kulturę oraz wychowanie.

http://religia.onet.pl/kraj,19/czarna-lista-programow-niekatolickich,409.html






« Ostatnia zmiana: Sierpień 31, 2011, 19:54:44 wysłane przez Rafaela » Zapisane
Rafaela
Gość
« Odpowiedz #109 : Sierpień 31, 2011, 19:43:28 »

                                 
                                     KRYZYS KOSCIOLA.
Ojca Leona slow kilka

Z każdej strony otaczają nas jakieś, większe i mniejsze, kryzysy – finansowe, gospodarcze, rodzinne, trudno więc dziwić się, że mówi się o kryzysie Kościoła. Nie jest to wcale wymysł współczesności, gdyż, jak się okazuje, kryzys w Kościele trwa od początku jego istnienia, związany min. ze skłonnością ludzi do grzechów czy prześladowaniami, które uniemożliwiają swobodne funkcjonowanie. Mówi się też, że Kościół psują pieniądze. Jak jest naprawdę? Kościół, jak każda instytucja, potrzebuje pieniędzy do normalnego funkcjonowania. Gdzie więc zaczyna się zepsucie? Ojciec Leon jest w tej kwestii bardzo stanowczy. Wiele jest osób, które twierdzą, że Kościół nie przetrwa kryzysu i zniknie, przestanie istnieć. Jak będzie naprawdę? Trzeba pamiętać, że Kościół to nie tylko biskupi i hierarchowie, ale każdy z nas. Wszyscy powinniśmy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy moja wiara jest stała i prawdziwa? Czy daję świadectwo innym, przyciągam ich, czy raczej zniechęcam? (mp)

http://religia.onet.pl/video/details/kryzys-koscioa-ojca-leona-sow-kilka,11293/

...........................

RV / ms, ju. | EKAI | 4 Lipiec 2011 | Komentarze (0)

                                 Moda na katolicką książkę

Włochy przeżywają boom książek o tematyce religijnej. Już dziś stanowią one 13 proc. rynku wydawniczego, wypuszczając do obiegu 4,5 tys. nowości rocznie. Wartość sprzedanych publikacji w ciągu roku to 260 mln euro.
Dystrybucja dokonuje się przede wszystkim za pośrednictwem księgarni katolickich, których jest ponad 400, ale nie tylko. Choć przez wiele lat publikacje katolickie padały ofiarą swoistego ostracyzmu i w najlepszym wypadku były zaliczane do ezoteryki i okultyzmu, dziś również wydawnictwa i księgarnie świeckie odkryły w tych książkach nowe źródło zysków.

Dołącz do nas na Facebooku

Przełom wprowadził Jan Paweł II. Jako pierwszy z papieży adresował on swe teksty do szerokiego odbiorcy, również do niewierzących i jako taki był sprzedawany poza obiegiem katolickim. Benedykt XVI podtrzymał tę dobrą tradycję. Obok Karola Wojtyły polskim autorem bestsellerów na tutejszym rynku wydawniczym jest s. Faustyna Kowalska ze swym „Dzienniczkiem”.

Zjawiskiem typowo włoskim są bestsellerowi purpuraci: kard. Carlo Maria Martini, którego wznowiono ostatnio 44-krotnie w 12 wydawnictwach, oraz kard. Gianfranco Ravasi, który w ubiegłym roku miał 27 nowości i wznowień w 13 wydawnictwach.

Do katolickich bestsellerów zaliczane są także religijne zwierzenia popularnych postaci show-biznesu. Przykładem Paolo Brosio, znany komentator sportowy, który opisał historię swych upadków i nawrócenia w Medjugorje. Jego książka „O krok od przepaści” sprzedała się w 200 tys. egzemplarzy. Nie gorsze osiągnięcia ma też piłkarz Nicola Legrottaglie. Jak sam wyznaje, jego dwie książki są spełnieniem obietnicy danej w dzieciństwie Jezusowi: - Jeśli zostanę piłkarzem pierwszej ligi, stanę się Twoim misjonarzem – powiedział kiedyś w modlitwie mały Mikołaj. I dlatego jego pierwsza książka o wierze nosi tytuł: „Dałem słowo”.

Ważnym czynnikiem sukcesu wydawnictw katolickich jest wzrost liczby czytelników, o 10 proc. w ciągu ostatnich trzech lat. Co ważne, znajdują się wśród nich ludzie młodzi oraz niewierzący. - Również ateiści czują potrzebę dialogu z wierzącymi, aby odkryć wartości, które mogą posłużyć za pomost do nowego humanizmu – podkreśla ks. Rosino Gibellini, dyrektor wydawnictwa Queriniana. Wypromowane przez niego bestsellery to tytuły autorstwa kard. Waltera Kaspera – 40 tys. egzemplarzy, Anselma Grüna – 100 tys. oraz Henriego Nouwena – 150 tys.
http://religia.onet.pl/swiat,18/moda-na-katolicka-ksiazke,388.html
.............................

                             Uzależnienia leczą w Licheniu

Robert Adamczyk / ms/mw | EKAI | 19 Lipiec 2011 | Komentarze (20)

Setki osób uzależnionych od alkoholu, papierosów, jedzenia, seksu czy internetu każdego roku przyjeżdża do Centrum Pomocy Rodzinie i Osobom Uzależnionym, które działa przy słynnym sanktuarium Matki Bożej Licheńskiej.
Psycholodzy, terapeuci, ksiądz duszpasterz oraz wolontariusze są dyspozycji wszystkich tych, którzy czują, że sami nie są w stanie uporać się ze swoimi problemami, a chcą odzyskać utraconą nadzieję i zmienić swoje życie.

Codzienna praca

W pierwszych latach istnienia Centrum działało wyłącznie sezonowo. Ze względu na duże zainteresowanie mityngami trzeźwościowymi, zapadła decyzja o wydłużeniu działalności placówki. Stałą formą pracy stał się codzienny dyżur terapeuty, duszpasterza i pracownika pierwszego kontaktu. Tylko w pierwszym roku funkcjonowania (2001) w Centrum przeprowadzono 3391 konsultacji.

Dołącz do nas na Facebooku

Osób będących w różnego rodzaju kryzysach, potrzebujących pomocy zgłasza się z roku na rok coraz więcej. Najczęściej szukają wsparcia członkowie rodzin osób uzależnionych. Wśród uzależnień dominuje alkoholizm. Mniejsze, choć nieznacznie, są problemy z narkomanią, nikotynizmem, erotomanią, uzależnieniem od internetu, a także z innymi zjawiskami, jak przemoc w rodzinie, zaburzenia psychiczne, anoreksja, bulimia.

Kto pyta nie błądzi - odpowiedz na pytania naszych użytkowników

Uzależnieniom ulegają też coraz to młodsze osoby. Aby mieć z nimi lepszy i łatwiejszy kontakt pracownicy Centrum udzielają porad także przez internet. Stronę internetową odwiedza kilkadziesiąt tysięcy osób rocznie. Prowadzone są również rozmowy przez skype’a, informacje i porady udzielane są coraz częściej za pomocą poczty elektronicznej.

Przepowiednie z Lichenia

W ramach Centrum działa także Poradnia Odnowy Rodziny. Prowadzone są rozmowy i szkolenia na temat naturalnego planowania rodziny, dialogi małżeńskie, pomoc małżeństwom zagrożonym rozbiciem i przeżywającym różnego rodzaju trudności i kryzysy małżeńskie czy też doświadczającym problemów wychowawczych. Poradnia prowadzi także kursy przedmałżeńskie.

Mityng pod gwiazdami

Stałym wydarzeniem w Licheniu stały się Ogólnopolskie Spotkania Trzeźwościowe, których tradycyjnym terminem jest ostatnia sobota i niedziela lipca. Pierwsze z nich odbyło się w 1993 roku z inicjatywy grupy AA „Jedność” z Konina, ks. Stanisława Kowalskiego z Koła oraz Apostolstwa Trzeźwości i zgromadziło około 300 uczestników. Odtąd z roku na rok „Mityngi pod gwiazdami” gromadziły coraz liczniejsze rzesze przedstawicieli tych środowisk z całej Polski. W jubileuszowym, X Spotkaniu wzięło udział 15 tys. osób.

................................
                               Uzależnienia leczą w Licheniu

Robert Adamczyk / ms/mw | EKAI | 19 Lipiec 2011 | Komentarze (20)

Od wielu lat członkowie wspólnot samopomocowych przybywają do Lichenia, aby modlić się o łaskę trzeźwego życia i szczęścia rodzinnego. W programie „Mityngu pod gwiazdami” znajdują się spotkania z psychologami i terapeutami, wspólna Msza św., całonocne mityngi wspólnot AA, Al-Anon, Al-Ateen, DDA, AN – Anonimowych Narkomanów, AE - Anonimowych Erotomanów, AH – Anonimowych Hazardzistów, AP – Anonimowych Palaczy oraz koncert muzyki religijnej.

2010 rok w liczbach

W 2010 r. pracujący w Licheńskim Centrum psycholodzy, terapeuci i wolontariusze przeprowadzili 1996 rozmów indywidualnych. Rozmowy dotyczyły problemów z zakresu uzależnienia od alkoholu, narkotyków, nikotyny, seksu, gier hazardowych, internetu, zakupów, anoreksji, bulimii, przemocy w rodzinie. Omawiano też problemy małżeńskie, rodzinne, wychowawcze, związane z naturalnym planowaniem rodziny, przygotowaniem do małżeństwa, a także związków niesakramentalnych, rozwodów, separacji, problemów religijnych.

Tradycyjnie już w ostatni weekend lipca przy współpracy z miejscową grupą AA zorganizowano XVIII Licheńskie Ogólnopolskie Spotkania Trzeźwościowe. Udział w nich wzięło około 20 tys. wiernych, a ponad 200 osób skorzystało w tym czasie z indywidualnych rozmów z psychologami, terapeutami i wolontariuszami.

W związku z Ogólnopolskimi Spotkaniami Trzeźwościowymi wydawany jest periodyk „Mityng pod gwiazdami”, zawierający świadectwa osób dotkniętych rożnymi uzależnieniami, a które wyszły z nałogu przy większym lub mniejszym udziale Centrum.

Zorganizowano również po raz pierwszy (wspólnie z Duszpasterstwem Trzeźwości Diecezji Włocławskiej) „Diecezjalny Dzień Oświaty Trzeźwościwej”, który skupił kilkuset wiernych zainteresowanych problematyką uzależnień. Kolejnym przedsięwzięciem Centrum są Licheńskie Spotkania Rodzin pod nazwą „Piknik z mamą i tatą w Licheniu”. W imprezie zorganizowanej już po raz drugi uczestniczyło kilka tysięcy dzieci i dorosłych.

Obietnica dana papieżowi

Powstanie Centrum związane jest z wizytą papieża Jana Pawła II w licheńskim sanktuarium w dniach 7-8 czerwca 1999 roku. Wtedy właśnie projekt centrum i postanowienie realizacji złożono na ręce papieża jako wotum dziękczynne Zgromadzenia Księży Marianów za jego przyjazd do Lichenia. Papież otrzymał od zakonników obietnicę utworzenia w Licheniu zespołu poradni zajmujących się „nowymi ubogimi” współczesnego Kościoła i świata – osobami uzależnionymi i ich rodzinami. We wrześniu 2000 r., zaledwie 10 miesięcy od poświęcenia placu budowy, powstał budynek Centrum.

Autorem projektu, jego głównym realizatorem oraz pierwszym dyrektorem został ks. Dariusz Kwiatkowski. Jeszcze przed wstąpieniem do Zgromadzenia Księży Marianów pracował w ośrodkach resocjalizacyjnych. Od 1990 roku związany z ruchem trzeźwościowym, grupami samopomocowymi AA i Al-Anon. Od 1992 roku uczestniczył w dyżurach Apostolstwa Trzeźwości w Licheniu.

http://religia.onet.pl/publicystyka,6/uzaleznienia-lecza-w-licheniu,441,page2.html
« Ostatnia zmiana: Sierpień 31, 2011, 19:48:07 wysłane przez Rafaela » Zapisane
east
Gość
« Odpowiedz #110 : Sierpień 31, 2011, 20:51:50 »


to jest dobre :
Cytuj
Mniejsze, choć nieznacznie, są problemy z narkomanią, nikotynizmem, erotomanią, uzależnieniem od internetu, ..
(..)  Aby mieć z nimi lepszy i łatwiejszy kontakt pracownicy Centrum udzielają porad także przez internet. Stronę internetową odwiedza kilkadziesiąt tysięcy osób rocznie. Prowadzone są również rozmowy przez skype’a, informacje i porady udzielane są coraz częściej za pomocą poczty elektronicznej.

Leczenie uzależnienia od internetu przez internet to jak leczenie alkoholizmu wódką Mrugnięcie

Ciekawe czy leczą tam uzależnienie od religii ? Mrugnięcie
Zapisane
arteq
Gość
« Odpowiedz #111 : Sierpień 31, 2011, 21:33:55 »

Oczywistym jest - przynajmniej dla mnie - że pomocy, porad i sugestii szukają również bliscy osoby uzależnionej, bo chcą jej pomóc... Tak jak np. moja kuzynka gdy szukała specjalisty dla uzależnionego od netu syna...

Tak, East leczą - uzależnienie od religii zwykło się nazywać mianem fanatyzmu, odmianą pewnego uzależnienia jest również dewocja, w jej pejoratywnej odmianie.
Zapisane
zodiakus71
Gość
« Odpowiedz #112 : Wrzesień 01, 2011, 06:04:49 »

East może to Ci się wydać dziwne ale jedną z dawniej stosowanych metod leczenia alkoholika było podawanie mu alkoholu . Kiedyś stosowano to w szpitalach psyhiatrycznych przy leczeniu alkoholików nie wiem jak to teraz wygląda . Z relacji osób po kuracji podobno piło się około 150 ml ale bardzo małą łyżeczką . Nie wiem co chcieli tym osiągnąć ale takie były podobno pierwsze dni na odwyku.
Zapisane
east
Gość
« Odpowiedz #113 : Wrzesień 01, 2011, 08:10:29 »

Na uzależnienie od internetu jest pewna skuteczna rada -sport,  pasja , hobby , zainteresowania , nie związane z komputerem, albo zakochanie Uśmiech
Zapisane
Rafaela
Gość
« Odpowiedz #114 : Wrzesień 03, 2011, 19:32:08 »


Alina Petrowa-Wasilewicz | EKAI | 29 Sierpień 2011 | Komentarze (321)

                                                                 Nadgorliwość ks. Natanka

Gdyby więcej księży angażowało się w pracę kapłańską tak gorliwie, jak ks. Natanek, wiele naszych parafii wyglądałoby inaczej. Sedno problemu polega jednak na tym, że stawia się ponad władzą kościelną i samowolnie przywłaszcza sobie coś, do czego nie ma prawa.
Stwierdza w rozmowie z KAI jezuita o. Józef Augustyn. W wywiadzie mówi on o wnioskach, jakie powinni wyciągnąć z tego zdarzenia wszyscy katolicy, a szczególnie ich duszpasterze.

Alina Petrowa-Wasilewicz: Od kilku miesięcy wokół ks. Piotra Natanka, suspendowanego księdza, gromadzi się grupa zwolenników. To zjawisko jest wyzwaniem dla całej wspólnoty wiernych, ujawnia też nasze braki, grzechy i deficyty.

Dołącz do nas na Facebooku

O. Józef Augustyn SJ: Pojedyncze sytuacje nie tyle ujawniają, ile raczej dają okazję do refleksji nad stylem kapłańskiego posługiwania. Jak Kościół nie należy do papieża, a diecezja do biskupa, tak wierni nie należą do księdza, którym on posługuje. Ks. Natanek zawłaszcza ludzi, którzy mu zaufali. Sam mianuje się ich pasterzem. Naszym kapłańskim grzechem bywa właśnie swoiste zawłaszczanie: kościelnych posług, rzeczy, pieniędzy, a nawet ludzi i traktowanie ich jakby byli naszą własnością. Szukamy nierzadko dla siebie lepszych funkcji, miejsc, czy stanowisk.

Kard. Carlo Martini powiedział kiedyś nieco prowokacyjnie, że w Kościele istnieje tylko jedna droga: droga awansu. Kapłaństwo nie może być miejscem autokracji i samorealizacji. Benedykt XVI zauważył, że jeżeli kapłaństwo jest wywyższeniem, jest to wywyższenie na krzyż. Kiedy funkcja kapłańska jest ważniejsza od prostej ludzkiej uczciwości czy też więzi z Chrystusem, mamy do czynienia ze swoistą idolatrią i nadużyciem.

Kto pyta nie błądzi - odpowiedz na pytania naszych użytkowników

Jakie potrzeby zaspakaja tego typu „charyzmatyczny” duszpasterz? Ma łagodzić strach (w jego przekazie są mocne akcenty związane z końcem świata), jest odwołaniem się do emocji, budowaniem tożsamości grupy dzięki symbolom - używania określonych obrazów, zwolennicy nakładają czerwone płaszcze i powołują na objawienia prywatne, itd.

Nie robiłbym ks. Natankowi zarzutów z wymienionych w pytaniu spraw. Każdą z nich można jakoś obronić. Powiedziałbym nawet więcej, że doskonale wykorzystuje on pewne braki duszpasterskiego posługiwania wielu księży. Zbiera niektóre „popularne tematy” i podaje je ludziom. Oni widzą, że na czymś mu zależy, że jest bardzo zaangażowany. Z jednej strony wiele od ludzi wymaga w zakresie moralnych postaw, ale z drugiej dostosowuje się też do nich. Gdy chcą słuchać o końcu świata, to im o nim mówi. Jezus też mówił przecież o końcu świata. Kazania ks. Natanka są bardzo emocjonalne, bo to ludzi dotyka, porusza. A ponieważ wierni lubią uroczyste liturgie, więc posługuje się bogatymi symbolami. Gesty, obrazy, stroje liturgiczne, są przecież ważne. Nawet powoływanie się na prywatne objawienia też można uratować. Lourdes, Fatima, La Salette są przecież oparte na prywatnych objawieniach.

Ksiądz Natanek Superstar!
Proszę nie gorszyć się tym, co powiem: gdyby więcej księży angażowało się w pracę kapłańską tak gorliwie, jak ks. Natanek, wiele naszych parafii wyglądałoby inaczej. Sedno całego problemu polega jednak na tym, że sam stawia się ponad władzą kościelną i samowolnie przywłaszcza sobie coś, do czego nie ma prawa. Biblia mówi, że lepsze jest posłuszeństwo od ofiary, a uległość od tłuszczu baranów (por. 1 Sm 15, 22). Osobista gorliwość duszpasterska nie usprawiedliwi przecież buntu przeciw swemu biskupowi.

Przyznam się, że niektóre wypowiedzi ks. Natanka wręcz mnie przerażają. Po suspensie biskupa ludziom otwarcie powiedział, że to, co robi, jest z punktu widzenia kanonicznego niegodziwe. Mówi też, że nie on jeden jednak tak się zachowuje. Wielu innych księży sprawuje swoje funkcje niegodziwie, w grzechu, jak na przykład ci, którzy żyją w konkubinacie. Uprzedzał przy tym ludzi, by – jeżeli sobie tego nie życzą – nie przyjmowali komunii z jego ręki i nie łamali swoich sumień. Ile w postawie ks. Natanka zagubienia psychicznego, a ile moralnego uporu i grzechu – to może rozsądzić tylko sam Pan Bóg. Nie nasza to sprawa. A ponieważ przyrzekał posłuszeństwo biskupowi, ten ma prawo go upominać i wzywać do zmiany postawy.

Jaki deficyt w formacji katolików ujawnia się w osobach gromadzących się wokół suspendowanego? Dla nich nie ma znaczenia, że został on suspendowany, że nie jest w łączności z biskupem, czyli z Kościołem, że jest nieposłuszny. Umyka im podstawowy, „kościołotwórczy” warunek. Brak wiedzy, lekceważenie autorytetów, skrajny subiektywizm?

U ludzi, którzy idą za ks. Natankiem, nie dopatrywałbym się złej woli czy nawet lekceważenia Kościoła. Gdy powstaje ostry konflikt w parafii pomiędzy proboszczem a wikarym, ludzie też się dzielą. Kiedy kilka miesięcy temu w mediach mówiło się o podziałach w Kościele polskim, wielu krzyczało, że nie ma żadnych podziałów. A dlaczego miałaby istnieć idealna jedność i harmonia w polskim Kościele, skoro już w Kościele pierwotnym istniały podziały między Apostołami: Piotrem a Pawłem, Pawłem a Barnabą, by przywołać najbardziej znane. Cóż w tym dziwnego, że istnieją między nami jakieś podziały? Pytanie, czy w naszych podziałach zachowujemy się uczciwie i z szacunkiem do ludzi patrzących inaczej.

W przypadku wiernych idących za ks. Natankiem niewiedza i subiektywizm mogą odgrywać bardzo ważną rolę. Ludzie, jak się zdaje, nie są do końca świadomi powagi sytuacji, jakie stwarza „ich duszpasterz”. Mogą problem nieco lekceważyć: cóż, że ksiądz pokłócił się z biskupem? Mało to mamy kłótni. Ale to nie jest zwyczajna kłótnia, podział; to może być początek rozłamu. Mimo wszystko może niepokoić nas fakt, że ks. Natanek porównuje się do ekskomunikowanego abpa Marcela Lefebvre’a oraz wyświęconych przez niego biskupów. Czyżby świadomie dążył do schizmy?

Nie oskarżałbym jednak ludzi, ale usiłował ich zrozumieć. Trzeba by też z nimi rozmawiać, aby móc coś powiedzieć o ich motywacji. Tym większa więc odpowiedzialność i wina księży, kiedy tę niewiedzę ludzi wykorzystują mącąc im w głowach.
Ks. Natanek mówi masę nielogicznych, sprzecznych z katechizmem rzeczy i nikogo to nie niepokoi. Co dzieje się z naszą formacją katolicką?

W wypadku ks. Natanka mamy najpierw – jak sądzę – opór wobec kościelnej władzy, a potem dopiero „niepoprawności teologiczne”. Może i niejeden ksiądz mówi rzeczy sprzeczne z katechizmem. Kiedy ksiądz zdradza swoje sympatie polityczne na ambonie, czy nie mówi rzeczy sprzecznych z nauczaniem Kościoła? Jestem pełen podziwu dla wiernych, którzy tak cierpliwie słuchają nieraz naszych – jakże niedoskonałych – kazań. To wyraz ich wiary. A jeżeli ktoś, odchodząc od konfesjonału, czuje się upokorzony, to czy usłyszał tam dobrą nowinę? Brak wyczucia i delikatności w konfesjonale to jeden z większych naszych grzechów. Co jest z naszą formacją katolicką? – pyta pani. To ważne pytanie. Ale nie potrzeba skandalu wywołanego przez ks. Natanka, by je sobie postawić. W całej posłudze i nauczaniu ks. Natanka zaczyna dominować jakaś samowola.

Czy widzi Ojciec jakieś analogie lub podobieństwa z innymi zjawiskami z przeszłości Kościoła?

Historyk Kościoła, który dobrze zna analogiczne sytuacje z przeszłości oraz sprawę ks. Natanka, pewnie mógłby dopatrzyć się podobieństw. Byłbym bardzo ostrożny w prognozowaniu przyszłości tego, co dzieje się wokół niego. Kierując się bardziej intuicją niż szczegółową analizą sytuacji, byłbym skłonny twierdzić, że cały ruch wokół ks. Natanka wygaśnie z czasem w sposób naturalny. Kto dziś pamięta o „objawieniach” w Oławie i o co tam chodziło? A przecież zjeżdżali tam ludzie z całej Polski. Sądzę, że gdyby nie internet, ks. Natanek by nie zaistniał. W jednym kazaniu chwali się wiernym, że danego dnia miał dziesięć tysięcy wejść na swoją stronę internetową. Było to w dniach największego nagłośnienia jego wypowiedzenia posłuszeństwa biskupowi. Cóż to jest w internecie dziesięć tysięcy?

Jak powinni na to zjawisko reagować świeccy oraz duszpasterze? Czy przez taki „dopust” Pan Bóg coś chce nam powiedzieć, czy jest to wyzwanie dla świeckich i duszpasterzy?

Winniśmy reagować bardzo pokornie, w duchu prawdy, z wiarą, z szacunkiem, miłością i współczuciem dla ks. Natanka i ludzi, którzy zostali przy nim. Nie wiem, co Pan Bóg chce nam powiedzieć, ale z pewnością winniśmy potraktować tę sytuację jako wyzwanie. Dlaczego ludzie idą za zbuntowanym księdzem? To jest – w moim odczuciu – bardzo ważne pytanie dla nas, księży. Z kim my ich najpierw wiążemy: z sobą, z hierarchią, ze strukturami kościelnymi czy też z Jezusem? Wszystko, co nie prowadzi w Kościele do Jezusa, zwodzi ludzi, okłamuje ich i staje się przeszkodą w ich zbawieniu. W Kościele wszystko i wszyscy mają służyć wyłącznie Jezusowi. Inne ważne pytanie: o co nam chodzi, osobiście, gdy pracujemy z ludźmi i dla ludzi? Czego my oczekujemy od ludzi? Jaka jest bezinteresowność naszej posługi?

Sprawę ks. Natanka trzeba też potraktować z najwyższym spokojem i cierpliwością. Im więcej będzie krytyki, rozdzierania szat, potępiania, tym sprawa może dłużej się ciągnąć. Za buntem ks. Natanka przeciw jego biskupowi jest też jego osobisty dramat, jego cierpienie. W swojej nieco ekshibicjonistycznej szczerości wcale tego nie ukrywa. Po ogłoszeniu suspensy skarżył się do ludzi: „Zabrano mi wszystko”. Rzecz w tym, że w Kościele my nie mamy nic na własność. I tak, gdy przychodzi wiek emerytalny, władza kościelna pozbawia funkcji i stanowisk nie tylko księży, ale i biskupów, choć niejeden byłby w stanie jeszcze długo posługiwać. I choć zachowanie ks. Natanka nas dotyka, to jednak nie daje nam prawa do jakiegokolwiek lekceważenia jego bólu. A kiedy ks. Natanek wypomina nam nasze kościelne grzechy i słabości, nie należy z tym polemizować, ale brać sobie to do serca.

http://religia.onet.pl/wywiady,8/nadgorliwosc-ks-natanka,5108,page1.html
..................................

                                                                                 Pobożność czy dewocja?

Ewelina Drela | PSPO | 2 Wrzesień 2011 | Komentarze (5)

Kim dla przeciętnego „zjadacza chleba” jest osoba wierząca? Najczęściej kojarzy się z typem naiwniaczka, który pozwoli sobą pomiatać i wystawi „drugi policzek”, ofiarą losu w powyciąganym swetrze, a w najgorszym wypadku wielbicielem pewnej dość kontrowersyjnej stacji radiowej.
Poruszanie tematu pobożności, czy dewocji, zawsze jest dość niebezpieczne. Robiąc to, narażamy się na krytykę, być może nawet agresję zarówno ze strony osób niewierzących, jak też „wierzących za bardzo”. Czy zatem lepiej przemilczeć pewne kwestie? Nie wypowiadać się, udając, że ich nie ma? Bynajmniej.

Blog Ojca Leona

Katolicy bardzo często spotykają się z dość pogardliwym podejściem, ironicznym uśmiechem na widok łańcuszka na szyi, czasami wręcz poleceniem zdjęcia go. Kim dla przeciętnego „zjadacza chleba” jest osoba wierząca? Najczęściej kojarzy się z typem naiwniaczka, który pozwoli sobą pomiatać i wystawi „drugi policzek”, ofiarą losu w powyciąganym swetrze, a w najgorszym wypadku wielbicielem pewnej dość kontrowersyjnej stacji radiowej, pełnym agresji emerytem, bezmyślnie klepiącym formułki wyczytane w modlitewniku, ślepo wierzącym w każdą teorię spisku. Czy to jednak prawdziwy obraz katolika? Gdzie jest ta granica, pomiędzy dewocją, a czystą, prawdziwą wiarą płynącą z głębi serca? Kiedy prawdziwa modlitwa, rozmowa z Bogiem jest tylko „klepaniem paciorków”?

Dołącz do nas na Facebooku

Niektórym wydaje się, że idealnym, pobożnym katolikiem można się stać, kiedy człowiek dużo się modli. Jednak to nie tak. Wiara katolicka to nie tylko modlitwa, to pewna postawa. Ogromne zobowiązanie, wyrzeczenia. W jednej z książek problem ten poruszyli o. Leon Knabit i o. Joachim Badeni. Zapytani o przesadną pobożność tak powiedzieli:
„Jeśli ktoś się dużo modli i dzięki temu dobrze czyni, to dzięki Ci Boże. Papież wciąż się modlił, miał różaniec w kieszeni i często go odmawiał. Nikt mu nie mógł nic zarzucić, bo u niego Bóg i człowiek byli na jednej linii. Ale jeżeli ktoś się modli tak, że zapomina o człowieku, to tylko klepie paciorki. To jest dewocja! Pana Boga wciąż ma na ustach, ale nie zawsze w sercu.”

Wydaje się, że to jest właśnie sedno sprawy., odpowiedź na większość dylematów i problemów dzisiejszego świata. Wiara katolicka to nie wmawianie sobie, że my jesteśmy lepsi, mądrzejsi, inni nawet się do nas nie umywają. To nie potępianie drugiego człowieka za jego poglądy, postawę, czyny. Jest wyraźnie powiedziane: „Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni; nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni; odpuszczajcie, a będzie wam odpuszczone.” (Łk 6,37).

Kto pyta nie błądzi - odpowiedz na pytania naszych użytkowników
Czy zatem możemy akceptować agresywne zachowania osób, które podają się za katolików? Czy dopuszczalne jest to, że ludzie po wyjściu z Kościoła wzajemnie się opluwają, pogardzają sobą, wzajemnie się atakują, podsycając nienawiść? Czy tak być powinno? Odpowiedź jest oczywista, to nie są zachowania, które powinny być akceptowane i tolerowane. Jedna z ostatnich nauk Pana Jezusa, w zasadzie jedna z najważniejszych, mówi wyraźnie: „Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali tak, jak Ja was umiłowałem; żebyście i wy tak się miłowali wzajemnie. Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali.” (J 13,34-35). A więc nie nienawiść, nie wzajemne oskarżenia, nie potępienie, ale wzajemna miłość, przebaczenie, zrozumienie, umiejętność pochylenia się nad drugim człowiekiem.

Powstaje pytanie, skąd bierze się dewocja, źle pojęta wiara? Oczywiście, można obwiniać Kościół, kryzys wartości w dzisiejszym świecie. Jest w tym trochę racji. Wystarczy przyjrzeć się sposobowi, w jaki w wielu kościołach odprawiana jest msza święta. Ksiądz z niepokojem patrzy na zegarek, bo za pół godziny trzeba kończyć. Homilia – oczywiście przeczytana z kartki, ściągnięta z Internetu. Brak jakiegokolwiek zaangażowania, brak głębi. Wszystkie modlitwy w tym czasie odklepane, byle szybciej, bo przecież obiad czeka, bo trzeba coś załatwić, gdzieś pójść. Wierni uczą się bylejakości, sami w końcu tę bylejakość przejmują. Bez znaczenia stają się słowa. Tak trzeba, tak się odmawia. Któż dzisiaj w czasie nabożeństwa zastanawia się co oznaczają słowa wyznania wiary, „wierzę w Stworzyciela nieba i ziemi, wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych”? Niewiele osób. Kto zastanawia się nad znakami, symbolami liturgii mszy św.? Kiedyś pewien zakonnik zapytał mnie czy wiem, dlaczego kapłan w czasie mszy św. odłamuje kawałek Eucharystii i wrzuca go do kielicha. Nie miałam pojęcia, że w ogóle coś takiego się dzieje. Większość z nas w ogóle nie rozumie tego, co dzieje się podczas nabożeństwa. Jak więc mówić o pełnej wierze, skoro co niedzielę idziemy na coś, co powinno być przeżyciem, świętem, a jest jedynie spełnieniem należnego obowiązku?

Kolejnym problemem jest brak znajomości Pisma Świętego. Nie ma czasu, za trudne, niezrozumiałe. Katolicy w większości „boją się” Pisma Świętego. Z obawy przed tym, że nie zrozumieją, w ogóle nie próbują. Nie są w stanie znaleźć czasu w ciągu dnia na codzienną praktykę. Jednak codzienny serial w telewizji jest świętością. Protestanci, ewangelicy, prawosławni, świadkowie Jehowy, oni znają Pismo Święte. W naszych domach często leży gdzieś w szufladzie. Przykurzone, czytane czasem w Wigilię Bożego Narodzenia. Portal „Poważne sprawy, poważne odpowiedzi” na początku lipca zorganizował internetowy kurs czytania Pisma Świętego. Materiały są wciąż dostępne na stronie, zawsze można po nie sięgnąć. Czy znajdziemy czas, żeby chociaż zajrzeć? Czy wolimy „odklepać swoje”, stwierdzić, że to za trudne, że nie ma czasu? A na co mamy czas? Zastanówmy się, ile go marnujemy w ciągu doby, ile dobrego moglibyśmy zrobić…dla drugiego człowieka, dla innych.
Rozmawiałam kiedyś o pobożności z o. Włodzimierzem Zatorskim, benedyktynem z Tyńca. Bardzo wyraźnie odesłał mnie do Listu do Galatów. Cały piąty rozdział tego Listu poświęcony jest właściwemu pojmowaniu wiary, chrześcijańskiemu podejściu do świata i ludzi: „Oto, czego uczę: postępujcie według ducha, a nie spełnicie pożądania ciała. Owocem zaś ducha jest: miłość, radość, pokój, cierpliwość, uprzejmość, dobroć, wierność, łagodność, opanowanie. Nie szukajmy próżnej chwały, jedni drugich drażniąc i wzajemnie sobie zazdroszcząc.” (Ga 5, 16-24).

Zatem „po owocach ich poznacie”. Trzeba nam czynić to, co przynosi dobre owoce. Nie zapamiętywać się w złości, zazdrości, nienawiści, ale we wszystkim, co robimy, szukać owoców ducha.

Jakże to inne od tego, co często spotykamy wśród ludzi wierzących. Obserwując sceny agresji, ataków, obrzucania się błotem, wzajemnej nienawiści, przychodzi mi na myśl fraszka Ignacego Kracickiego pt. "Dewotka":

„Dewotce służebnica w czymsiś przewiniła
Właśnie natenczas, kiedy pacierze kończyła.
Obróciwszy się przeto z gniewem do dziewczyny,
Mówiąc właśnie te słowa: "... i odpuść nam winy,
Jako my odpuszczamy" - biła bez litości.
Uchowaj, Panie Boże, takiej pobożności.”

Jednak nie sposób jedynie narzekać. Trzeba spróbować zauważyć również pozytywne aspekty. Są takie miejsca, gdzie celebruje się liturgię, gdzie ksiądz nie spieszy się z homilią, a wręcz niedopuszczalnym jest czytanie jej z kartki. Są takie miejsca, gdzie można zobaczyć prawdziwą, czystą wiarę, nie zabarwioną fałszem. Jest mnóstwo ludzi, którzy świadomie i głęboko przeżywają swoją wiarę, którzy wciąż doskonalą się w modlitwie, medytacji chrześcijańskiej, którzy czytają Pismo Święte. Dla których modlitwa to nie regułki, ale rozmowa z Bogiem. Nie ma w nich zazdrości, nienawiści, złości, zawiści. Jest dobroć, bijąca z twarzy, jakiś wewnętrzny blask, spokój, uśmiech, szacunek. Często trzeba dobrze obserwować, żeby ich zobaczyć, ale oni są. Wtapiają się w tłum, ale łatwo ich poznać właśnie „po owocach”.

http://religia.onet.pl/benedyktyni-tynieccy,38/poboznosc-czy-dewocja,5157,page1.html
Zapisane
Rafaela
Gość
« Odpowiedz #115 : Wrzesień 03, 2011, 19:52:09 »


iJoanna Soćko | Tygodnik Powszechny | 21 Czerwiec 2011 | Komentarze (9)
 

                                                                         Kościół szuka ludzi

Kaplica przy największym na Śląsku centrum handlowym przynosi mu reklamę. Dzięki niej można uznać, że Silesia City Center zaspokaja wszystkie ludzkie potrzeby...
W niedzielne popołudnie katowicki rynek zamiera. Banki i firmy pozamykane, kawiarni jest niewiele. Nie słabnie za to ruch na tzw. „trasie średnicowej”. Mieszkańcy Katowic mówią, że centrum przeniosło się na północ – do wybudowanego na pokopalnianych nieużytkach kompleksu handlowego Silesia City Center. Stworzony przez międzynarodową korporację deweloperską TriGranit, SCC zdaje się być wcieleniem idei postępu, innowacyjnym połączeniem handlu, rozrywki, kultury i... religii.

30 hektarów zajmuje budynek, którego pasaże stanowią siatkę ulic, na ulicach – kawiarnie. Nazwy alej nawiązują do śląskich miast. Katowicka, Chorzowska i Mysłowicka przecinają się w centrum kompleksu, wyznaczając wirtualne centrum Śląska. Obok budynku głównego stawiane są Silesia Towers – dwa olbrzymie biurowce; za tylnym parkingiem wybudowano osiedle mieszkaniowe „Dębowe Tarasy”. Na placu przed głównym wejściem pozostał szyb górniczy oraz przylegająca do niego maszynownia.

Dołącz do nas na Facebooku

- "A co chcecie zrobić z tym budynkiem? - zapytał Sándor Demján, właściciel TriGranitu" – wspomina Janusz Olesiński, katowicki przedstawiciel dewelopera. – Demján zauważył, że skoro Silesia City Center ma być jak polskie miasteczko, to powinien tu oprócz sklepów i restauracji znaleźć się także kościół.
Pomysł ochoczo podchwycił ks. Józef Majwald, proboszcz podzielonej „średnicówką” parafii w Dębie. - Nie obyło się bez kontrowersji – wspomina – tym bardziej że kaplicę otwarto, gdy episkopat wystosował list krytykujący niedzielny handel. Ale kto tu był, zmieniał zdanie. Kaplica nie jest w samym centrum handlowym, to osobny budynek. W niejednym mieście mniejsza jest odległość kościoła od sklepów. Chętnie zgodził się na kaplicę abp Damian Zimoń, przekonując: „Kościół musi iść tam, gdzie są ludzie”. Zresztą kaplice często powstawały w zakładach pracy. Szyb, przy którym stoi kaplica, nazywa się „Jerzy”, na cześć wrocławskiego biskupa, który ustanowił parafię w Dębie. W kaplicy znajduje się obraz św. Barbary, chroniący wcześniej górników.

Te nawiązania odpowiadają węgierskiemu inwestorowi, który z atrybutów górnictwa uczynił wizytówkę SCC. Kaplica dodatkowo przynosi kompleksowi reklamę: jest to jedyne w Polsce centrum handlowe mające na swoim terenie budynek sakralny, przyczyniający się do postrzegania SCC jako projektu obejmującego ludzkie życie całościowo, nieograniczającego się do zaspokajania potrzeb konsumpcyjnych.

- Z myślą o pracownikach organizujemy niedzielne Msze o 8.30 – mówi ks. Majwald – ale większość uczestników to nasi parafianie, mieszkający po drugiej stronie »średnicówki«”. Parafianom kaplica się podoba, nie muszą chodzić daleko, a i komfort modlitwy większy. Olesiński: - Jedna starsza pani bardzo często dziękuje za kaplicę, szczególnie chwali sobie ogrzewanie podłogowe. "To takie dobre dla moich kolan", mówi. Kaplica jest surowa: niewiele w niej figurek i obrazków, którymi często upstrzone są kościoły.

Odbywają się tu śluby, był też chrzest, ale życie parafialne toczy się niezależnie od towarzyskiego, kwitnącego wokół SCC. Osiedla zamieszkują w większości pracownicy firm, wielu z nich często wyjeżdża. Ks. Majwald: - Trudno tam pójść z kolędą, to zamknięte osiedle. Ponoć wykupiono 400 mieszkań, ale nie ma tam tylu ludzi. Robimy zapisy, zgłasza się ok. 50 osób.
- Do zamieszkania na Dębowych Tarasach skłoniła mnie dobra lokalizacja, poczucie bezpieczeństwa i prestiż, jakim osiedle cieszy się wśród znajomych. Wszystko jest czyste, trawa równiutka; wiedziałam, że dopłacam do komfortu. Niekomfortowa jest jednak konieczność meldowania się ochroniarzowi, który zapisuje wszystkich wkraczających na osiedle – mówi Magda, lokatorka. – Zaczęłam szukać kamer, poczułam się jak w reality show. Wszystko jest nierzeczywiste, sztuczne. O kaplicy dowiedziała się niedawno, ale tam nie była. - Kościół i komercja do siebie nie pasują i nie powinny. Magda czuje, że w tym wieloaspektowym projekcie deweloper ma wpływ na sposób spędzania czasu: - To jakby ktoś organizował ci całe życie, teraz naprawdę można tu spędzać weekendy. Można nawet pójść do Kościoła w niedzielę.

Codziennie kompleks jest odwiedzany przez kilkadziesiąt tysięcy osób. Pan Marian, wieloletni mieszkaniec Dębu, zapytany o SCC kręci nosem. - Przedtem bardziej mi się tu podobało – mówi. Przecież wcześniej niczego tu nie było – zauważam zdziwiona. - Ale relacje międzyludzkie były inne – odpowiada.

http://religia.onet.pl/tygodnik-powszechny,45/kosciol-szuka-ludzi,358,page1.html
...............................

Zapisane
greta
Gość
« Odpowiedz #116 : Wrzesień 05, 2011, 19:52:53 »

Żydomasońska rewolucja w Kościele Katolickim: Magiczno – syjonistyczna czapa Benedykta XVI
5 Wrzesień 2011 Dodaj komentarz Przeskoczenie do uwag

http://mauricepinay.blogspot.com/2009/12/benedicts-magick-hat.html

Tłum. z jęz. ang. GREGORIUS

W czasie kanonizacji pięciu świętych dnia 11.10.2010 r. Benedykt nosił mitrę z umieszczonymi na niej heksagramami i jedenastoma szlachetnymi kamieniami po każdej stronie. Od XVI w. heksagram11 i 22 są wybitnie ważne w luriańskiej kabale. Nie mają żadnego znaczenia w symbolice katolickiej, przynajmniej mnie nic o tym nie wiadomo. Także jego paliusz nosi sześć krzyży templariuszowskich.

To samo w sobie jest dla mnie bardzo interesujące. Gdyby Benedykt był ortodoksyjnym papieżem, mógłbym zignorować tę podejrzaną mieszankę symboli. Ale spójrzmy na owoce (działalności) Benedykta. To on dopilnował aby słusznie potępione dziedzictwo Templariuszy- niepohamowanego zgromadzenia syjonistyczno-międzynarodowych bankierów, praktykującego okultystyczną religię, było zrehabilitowane. Benedykt był głównym motorem w rehabilitacji słusznie potępionego wizerunku syjonistycznego państwa, krótko po zgotowanym przez niego nikczemnym, dwudziestodwudniowym piekle w Gazie. Benedykt jest, trzeba to uczciwie powiedzieć, nieugiętym zwolennikiem tzw.”dialogu”, rodzaju kabalistycznego czarnoksięstwa absolutnie obcego katolicyzmowi, który to “dialog” jest także promowany przez takich kabalistów jak rabin Abraham Heschel i Martin Buber. Benedykt posunął się tak daleko w “dialogu” ze “starszymi braćmi”że uczynił z tego konieczność. Jego akty aprobaty kabalistycznych rabinów i ich tradycji są zbyt liczne, żeby je tutaj wymieniać. Posunął się nawet do tego, że podarował dzieło napisane przez kabalistę Jacoba ben Ashera pt. “Baal ha-Turim”(Mistrz filarów) w czasie swej wizyty w nowojorskiej synagodze w wigilię Paschy. Te i wiele,wiele innych paskudnych owoców Benedykta XVI dużo bardziej mnie niepokoi niż symbole na jego szatach. Ale fakt, że czyni takie rzeczy a także obnosi się z takimi symbolami jest raczej, według mnie, bezczelnością. Najwyraźniej usiłuje uświęcić te symbole umieszczając je na tak wybitnie eksponowanym miejscu jak mitra papieska w czasie kanonizacyjnej liturgii.

Benedykt XVI w synagodze, z naczelnym rabinem Rzymu

Ps. Spis artykułów chronologicznie od najstarszego do najnowszego – 1, Gregoriusa. Polecamy także film nt. żydomasońskiej rewolucji w Kościele Katolickim pt: „Oto co straciliśmy… i droga do odzyskanie tego z powrotem”:

http://www.pl.gloria.tv/?media=47774

    Kto zabił Jezusa?
    Hutton Gibson, tradycjonalistyczny pisarz katolicki oskarża Benedykta – Ratzingera o homoseksualizm
    Masoni w brazylijskiej katedrze katolickiej
    ŚDM – czy to już marsz w kierunku sakralnego burdelu?
    Francuski biskup bierze udział w masońskiej konferencji
    B’nai B’rith składa hołd Bendedyktowi XVI
    Heavy metalowy mnich odchodzi
    Same niebiosa grzmotnęły Benedykta-Ratzingera na jego „Katolickim Woodstocku”
    A „Katolicki” Woodstock rozkwita
    Meksykańska żydomasoneria opłakuje śmierć „Jana XXIII”
    BENEDYKT ODDAJE CZEŚĆ ŻYDOWSKIM „ŚWIĘTYM” KSIĘGOM
    „PAPIEŻ WOJTYŁA NAGRODZONY PRZEZ ŻYDOMASONERIĘ”
    RATZINGER – HEROLD JUDAIZMU
    Tęczowe ornaty
    PRZEDSTAWICIELE RÓŻNYCH CHRZEŚCIJAŃSKICH KONFESJI KOŃCZĄ KURS JUDAIZMU
    Chłoptasie Benedykta
    GROZA I PRZERAŻENIE
    SAM SIĘ WYBRAŁ?
    RATZINGER – ŻYD WEDŁUG RELIGIJNEGO PRAWA ŻYDOWSKIEGO
    ŻYDOWSKI RODOWÓD RATZINGERA

==========================================================

Objawienia, których bał się Kościół
10 maja, 10:11 Piotr Cielebiaś / Onet.pl Onet.pl
Objawienia, których bał się Kościół

Spośród kilkudziesięciu objawień maryjnych, które miały miejsce w wieku XX Kościół pozytywnie rozpatrzył zaledwie garstkę. Inne, niezwykle intrygujące i ciekawe, stanowczo potępił lub umieścił na długiej liście oczekiwania na oficjalną aprobatę Stolicy Apostolskiej. Dlaczego nie uznano niektórych z objawień, mimo iż swą skalą byłyby one w stanie przekonać niejednego ateistę o ingerencji boskich sił? Czy Kościół bał się zawartych w nich „demonicznych” treści, które inspirowane były przez kręgi piekielne?

Szatan w świętej skórze

Pewnego dnia w 1947 roku Madonna z sercem przebitym nożem ukazała się małej Annie Federici we wsi Gimigliano na południu Włoch. Rok później ludzie gromadzący się wokół dziewczynki, która jako jedyna rozmawiała z Maryją zaobserwowali rzekomy „cud wstającego słońca”, który był wynagrodzeniem za ich całonocną modlitwę. Kościół jednak potępił te objawienia.

REKLAMA

Jeszcze dziwniejsza rzecz miała miejsce w 1949 roku w bawarskim Heroldsbach, gdzie siedem młodych wizjonerek ujrzało widniejący nad drzewem napis „IHS”, po którym ukazała się modląca Matka Boska. Oprócz niej na świętej górze, gdzie dochodziło do objawień, ukazywały się rzesze aniołów i świętych, a zebrani ludzie obserwowali cud słoneczny przypominający ten znany z Fatimy. Kościół z niewiadomych powodów postanowił jednak zatuszować cała sprawę, a gdy rodzice dziewcząt uparcie trwali na stanowisku, iż ich dzieci mówią prawdę, obłożono ich ekskomuniką. Tylko dlaczego?

Lista nierozstrzygniętych lub potępionych objawień maryjnych jest niezwykle długa. W samym XX wieku doszło do co najmniej kilkudziesięciu przypadków, w których Kościół wstrzymał się od oficjalnych komentarzy lub otwarcie potępił wizjonerów. Wśród nich znajdują się także jedne z najbardziej znanych cudów ostatniego wieku, jak Garabandal czy Medjugorje, które nadal czekają na oficjalny werdykt. Inne, po negatywnym ustosunkowaniu się władz kościelnych, zostały całkowicie zapomniane.

Dlaczego Kościół był tak sceptyczny w stosunku do objawień, które miały tak spektakularny charakter i mogły stać się równie sławne, co Fatima i Lourdes? W 1978 roku Kongregacja Nauki i Wiary wydała specjalne rozporządzenie dotyczące akceptacji cudów, które wymienia specjalne kryteria kwalifikacyjne. Zwykle z gruntu potępiane są objawienia, których treść przeczy nauce Kościoła albo takie, w których wizjoner popełnia grzechy śmiertelne, jest osobą niezrównoważoną psychicznie albo czerpie ze swych objawień zyski. W rzeczywistości jednak hierarchowie, od których zależy akceptacja objawień podchodzą niezwykle ostrożnie nawet do przypadków, w których interwencja sił nadprzyrodzonych zdawała się nie budzić wątpliwości…

Problematyczni biskupi i inne sprawy

Wśród XX-wiecznych objawień maryjnych znajdują się także takie przypadki, o których dziś już mało kto pamięta, choć swą skalą i zakresem manifestacji cudownych zjawisk dorównywały one słynnym wydarzeniom fatimskim z 1917 roku. Najsłynniejsze z nich miało miejsce w hiszpańskiej wiosce Garabandal i obejmowało szereg wizji czterech dziewczynek, które w czasie pierwszego spotkania z Maryją w 1960 roku… kradły jabłka. Ponieważ był to grzech, wielu hierarchów zdecydowało się zaprzeczyć prawdziwości cudu. Pojawiło się także wiele krytycznych uwag i komentarzy, stwierdzających m.in. że dzieci przedstawiały widziane postaci w karykaturalny sposób, podając też niekiedy sprzeczne relacje. Niektórzy kapłani orzekali, że domniemany cud, który swym przebiegiem przypominał nieco wydarzenia z Fatimy, był diabelską próbą jej skopiowania. Niemniej jednak historia Garabandal wypełniona była różnego rodzaju cudownymi wydarzeniami, z których najbardziej znana jest materializacja hostii na języku jednej z wizjonerek (co udało się uchwycić na fotografii). Watykan nie potępił tych wydarzeń, ale również oficjalnie ich nie skomentował, powołując specjalną komisję do zbadania zjawiska dopiero w 2010 roku.

Istnieje jednak cała masa innych przypadków, w których nie udało się dojść do określonych wniosków. Najbardziej dziwaczny i problematyczny charakter miała fala objawień maryjnych, która przetaczała się przez Afrykę w latach 80. i 90. W 1987 r. tłum ludzi miał widzieć Maryję we wsi Mulevala w Mozambiku. Negatywnie rozpatrzono przypadek, który miał miejsce rok wcześniej, w kameruńskiej wsi Nsimalen. Według relacji, w rocznicę pierwszego objawienia fatimskiego nad miejscową kaplicą ukazać miała się jasna zjawa Matki Boskiej, czego świadkami było siedmioro dzieci spotykających domniemaną Maryję przez 9 dni. Choć w Nsimalen doszło do dwóch rzekomo cudownych uzdrowień, Kościół nie dał się przekonać co do ich wartości. Na przełomie maja i kwietnia 2011 roku donoszono z kolei o cudzie, którego świadkiem był tłum ludzi w Abidżanie – byłej stolicy Wybrzeża Kości Słoniowej. Według umieszczonych w Internecie relacji, pojawienie się świetlistej postaci udało się zarejestrować przy pomocy kamer z telefonów komórkowych.

Fatima, Medjugorie, Garabandal - czytaj w Strefie Tajemnic
Autor: Piotr Cielebiaś Źródło: Onet.pl

Scaliłem posty
Darek

« Ostatnia zmiana: Wrzesień 06, 2011, 18:01:22 wysłane przez Dariusz » Zapisane
Rafaela
Gość
« Odpowiedz #117 : Wrzesień 08, 2011, 20:01:45 »


it / ms | EKAI | 15 Lipiec 2011 | Komentarze (1)

                                                   Egzorcyści debatują na Jasnej Górze


Na Jasnej Górze trwa europejskie spotkanie egzorcystów i osób ich wspierających, pełniących posługę uwalniania. Celem Konferencji jest wymiana doświadczeń i poznawanie nowych wyzwań. Wśród tematów znalazły się zagadnienia dotyczące współczesnej mody na wampiryzm, schizofrenii i zaburzeń psychicznych, okultyzmu i spirytyzmu. W spotkaniu udział bierze ok. 300 osób.
- Posługa egzorcystów w Kościele powinna być normą duszpasterską – powiedział o. prof. Aleksander Posacki, demonolog, przedstawiciel Międzynarodowego Stowarzyszenia ds. Uwalniania.

Dołącz do nas na Facebooku

Zdaniem ks. Rufusa Pereiry z Indii, przewodniczącego Międzynarodowego Stowarzyszenia ds. Uwalniania, w dzisiejszym świecie przybywa zagrożeń i ataków złego ducha, który szuka różnych sposobów zniewalania ludzi. - Diabeł krąży jak lew ryczący, patrząc kogo, by pożreć – przywołał słowa św. Piotra. Zależy mu na zniszczeniu każdej osoby. Mamy tylko jednego wroga, to nie jest ani Hitler, ani Stalin, jest nim szatan” – podkreślił ks. Pereira.

Egzorcysta przypomina, że diabeł wykorzysta wszystkie metody i przywołuje kilka z nich: doprowadza do uzależnienia człowieka, żeby przejąć kontrolę nad jego wolą, zdobywa umysł poprzez fałszywe ruchy religijne, posługuje się emocjami by wejść w daną osobę, może posłużyć się też chorobami ciała, żeby jej zaszkodzić. Zauważył, że dziś szczególnie chce zniszczyć relacje małżeńskie i rodzinne, zależy mu na tym, „by doprowadzać do zjawiska pojedynczego rodzica i wykorzystywania seksualnego dzieci”.

Kto pyta nie błądzi - odpowiedz na pytania naszych użytkowników

Kapłan podkreśla, że opętanie czy zniewolenie przez złego ducha jest diagnozowalne wtedy, gdy „lekarze mówią albo: nie wiemy, co ci jest", albo „nie możemy cię z tego wyleczyć”. Najczęściej dana osoba trafia najpierw do psychologa czy psychiatry (chrześcijańskiego), który dokonuje wstępnego rozpoznania, czy chodzi tu o działanie „złego” czy może o jakąś chorobę psychiczną.

O. Posacki zauważył, że dziś obserwujemy rozwój współpracy lekarzy z kapłanami. – Ta współpraca jest konieczna, bo pewne zaburzenia są z pogranicza medycyny i sfery ducha. Dopiero współpracując możemy uzyskać pełny obraz spraw człowieka, jego problemów – podkreślił jezuita. Przypomniał, że mieliśmy już w Polsce okres, kiedy „zjawiska tego typu zostały zredukowane do zjawisk materialnych, np. w psychiatrii eliminowany był wymiar duchowy, teraz wracamy do tej syntezy, uczymy się od siebie nawzajem, my od lekarzy, a oni od nas”.

O. Posacki powiedział, że w skali świata widać jak wielu ludzi potrzebuje dziś pomocy egzorcysty. - Widać, że więcej osób zgłasza się do nas i będzie jeszcze gorzej. Widać dziś pewną fascynację złem, więc problem będzie narastał – ocenia egzorcysta.

Podkreśla, że sporym utrudnieniem jest brak egzorcystów w krajach np. Europy Zachodniej – Niemczech czy Francji, choć wrasta zainteresowanie tą formą posługi. – Niektórzy przybywają do Polski i tu szukają pomocy, bo u nas każda diecezja ma egzorcystę, a w niektórych jest ich nawet kilku – powiedział jezuita.

Europejska Konferencja Międzynarodowego Stowarzyszenia ds. Uwalniania potrwa na Jasnej Górze do jutra. Tego typu spotkania odbywają się co dwa lata i gromadzą przedstawicieli różnych krajów przede wszystkim Starego Kontynentu, w tym roku są również goście z Indii, Korei i Afryki.

Międzynarodowe Stowarzyszenie ds. Uwalniania powstało w 1995 r. w San Giovanni Rotondo we Włoszech. Jego celem jest pomoc egzorcystom i osobom ich wspierających w tej posłudze duszpasterskiej Kościoła.

Egzorcyści obradują na Jasnej Górze

it / ms | EKAI | 12 Lipiec 2011 | Komentarze (6)

Egzorcyści obradują na Jasnej Górze

Egzorcyzmy, 1956 r. Włochy. Fot. Getty Images/FPM

Trwa spotkanie egzorcystów na Jasnej Górze. Tym razem oprócz specjalistów z Europy obecni są również goście z Indii i Afryki. W ściśle zamkniętym, czterodniowym spotkaniu udział bierze ok. 300 osób.
Konferencje odbywają się co dwa lata i gromadzą przedstawicieli różnych krajów, przede wszystkim Starego Kontynentu. Celem Europejskiej Konferencji Międzynarodowego Stowarzyszenia ds. Uwalniania jest wymiana doświadczeń i poznawanie nowych wyzwań. Wśród tematów są zagadnienia dotyczące współczesnej mody na wampiryzm, schizofrenii i zaburzeń psychicznych, okultyzmu czy spirytyzmu.

Dołącz do nas na Facebooku

Jak powiedział ks. Andrzej Grefkowicz, egzorcysta z archidiecezji warszawskiej, choć w Polsce raczej ustabilizowała się liczba osób potrzebujących pomocy kapłana wypędzającego złego ducha, to zagrożeń przybywa. Wśród nich dominują działania związane z leczeniem ludzi. - Chodzi o takie leczenie, które już nie jest leczeniem, tylko szkodzeniem opartym na działaniu złego ducha. Mam na myśli różne formy bioenergoterapii – podkreśla kapłan. Dodaje, że dziś trzeba także mówić o dużej czujności wobec psychologii i psychoterapii, „bo tu się wkradają też różne formy seansów, które już nie są terapeutycznymi, ale wprost okultystycznymi”.

Ks. Grefkowicz przestrzega przed różnymi nowymi propozycjami i modami, jak Halloween, które choć same w sobie nie mają złego ducha, to jednak stwarzają grunt dla rozwoju grup ewidentnie związanych z szatanem. Egzorcysta przestrzega też przed wschodnimi sztukami walki, popularnymi zwłaszcza wśród młodych, które mogą być formą propagowania elementów kultowych, związanych z religiami Wschodu. – Często nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak powoli zaczynamy oddalać się od chrześcijaństwa. To jest już apostazja, zwracanie się w innym kierunku – zauważa egzorcysta. Podkreśla, że najlepszą profilaktyką jest bliska więź z Bogiem, ale i zdobywanie informacji, krytyczne myślenie, wielka czujność i po prostu zdrowy rozsądek.

Kto pyta nie błądzi - odpowiedz na pytania naszych użytkowników

W spotkaniu uczestniczą księża i świeccy, którzy współpracują z egzorcystami albo podejmują posługę uwalniania, która nie zawsze jest ścisłym egzorcyzmem. Posługa uwalniania to modlitwa w sytuacjach, gdy nie ma opętania, lecz dręczenie przez złego ducha.

Ks. Grefkowicz zauważa, że grono osób, które towarzyszą egzorcystom, powiększa się, za to stabilizuje się liczba osób, które potrzebują pomocy.
Egzorcyzmy mają na celu wypędzenie złych duchów lub uwolnienie od ich demonicznego wpływu, mocą duchowej władzy, jaką Jezus powierzył Kościołowi. - Egzorcyzm jest zwróceniem się wprost do złego ducha w imieniu Jezusa Chrystusa, by ustąpił – podkreśla warszawski kapłan.

Jeśli złego stanu człowieka, nie da się wytłumaczyć skłonnościami, obciążeniami genetycznymi, uwarunkowaniami biologicznymi i nie ma poprawy po specjalistycznych działaniach czy zabiegach medycznych, a poprawa następuje dzięki działaniu egzorcysty i modlitwie, uznaje się je za skutek działania złego ducha.

Tzw. sytuacje zniewolenia duchowego są zawsze sytuacjami z pogranicza nauki i obszaru działalności egzorcystów. Dlatego dzisiejsi egzorcyści ściśle współpracują z psychiatrami i psychologami, by rozróżnić, u kogo występuje choroba, a u kogo chodzi o wpływ złych duchów.

Sygnałem mówiącym o potrzebie działania egzorcysty może być niewytłumaczalna niechęć zniewolonej osoby do wszelkiego sacrum. Ktoś taki nie chce wymówić imienia Jezusa i Maryi, nie przechodzi mu przez usta formuła, że wyrzeka się szatana, nie chce wejść do świątyni, odrzuca święconą wodę. Symptomem może być np. jasnowidzenie, nadzwyczajne siły i znajomość języków nieuczonych.

Europejska Konferencja Międzynarodowego Stowarzyszenia ds. Uwalniania potrwa do czwartku 14 lipca. Wtedy też zaplanowano konferencję prasową.

http://religia.onet.pl/kraj,19/egzorcysci-obraduja-na-jasnej-gorze,416,page1.html
.............................................

Małgorzata Szewczyk | Przewodnik Katolicki | 21 Lipiec 2011 | Komentarze (29)

                                Ze św. Krzysztofem za kierownicą

Podobno był bardzo brzydki, odznaczał się wysokim wzrostem, potężną posturą i niekształtną głową przypominającą głowę psa. Z tego powodu rodzice dali mu imię Reprobus – Odrażający. Mowa o świętym Krzysztofie - patronie kierowców.
Na nic ABS-y, poduszki bezpieczeństwa, system wspomagania kierownicy, programy stabilizujące ESP, tempomaty. Na nic komputery pokładowe, immobilisery, halogeny ani GPS-y.

Polscy kierowcy, półleżący w kubikowych fotelach i trzymający kierownicę „na pizzę”, sieją powszechny strach. Polskie szosy natomiast przypominają bardziej wielkie wykopalisko archeologiczne niż drogi ekspresowe i autostrady rodem z XXI w. Pod tym względem bliżej nam do epoki Flinstonów.

Dołącz do nas na Facebooku

Współczesny samochód naszpikowany jest elektroniką i wszelkiego rodzaju gadżetami upiększającymi jego wnętrze lub ułatwiającymi trudną sztukę poruszania się, a może lepiej, przebijania przez miejskie i podmiejskie korki. Dzisiaj królują na desce rozdzielczej: wazoniki na kwiatki, poruszające się pod wpływem promieni słonecznych plastikowe pamperki, podwieszane pod lusterkiem płyty lub pluszaki, zapachowe choinki czy flakoniki z pachnącą cieczą, uchwyty na okulary...

Persona non grata?

Kiedyś na kółku obok kluczyka każdego szanującego się kierowcy wisiał breloczek ze św. Krzysztofem dźwigającym dziecko na ramieniu albo patron ten, o mniej lub bardziej udanej fizjonomii, pozłacany albo posrebrzany, sąsiadował z prymitywnym samochodowym nawiewem. A obecnie?

Kto pyta nie błądzi - odpowiedz na pytania naszych użytkowników

Owszem, wizerunków opiekuna kierowców nie brakuje, zresztą nadal należy on do najpopularniejszych świętych, co do których nie mamy wątpliwości, komu patronują. Co roku przecież 25 lipca księża błogosławią pojazdy, ale czy wsiadając do samochodu, przyzywamy jego opieki?

W średniowieczu św. Krzysztof zaliczany był do grona 14 wspomożycieli, czyli do grupy szczególnych patronów. Opiekuje się podróżnymi, pielgrzymami, przewodnikami, flisakami i marynarzami. Współcześnie uważany jest za patrona kierowców, ruchu i komunikacji. Wzywany jest także w przypadku niespodziewanej śmierci, zarazy i dżumy, zagrożenia ogniem, wodą, suszą, niepogodą, w przypadku chorób oczu, bólu zębów i ran. Ludzie nękani przez różne choroby, zarazy i wojny bali się śmierci, a ze św. Krzysztofem wiązali nadzieję, że pomoże im on pokonać spotykające ich trudności. Krzysztof szczególną opieką otacza Wilno, które w swoim herbie umieściło właśnie jego wizerunek.
O życiu tego, którego imię w języku greckim oznacza „niosący Chrystusa”, nie ma wielu wiadomości. Miał się urodzić pod koniec II w. w Kanaanie (być może w Licji – dziś Turcja), w rodzinie pogańskiej, a ok. 250 r. poniósł śmierć męczeńską za panowania cesarza Decjusza. Wobec braku szczegółowych informacji jego historia obrosła w legendę. Podobno był bardzo brzydki, odznaczał się wysokim wzrostem, potężną posturą i niekształtną głową przypominającą głowę psa. Z tego powodu rodzice dali mu imię Reprobus – Odrażający.

Odznaczał się również ponadludzką siłą, którą postanowił wykorzystać. Zaciągnął się na służbę u władcy swojej krainy, który – jak się okazało – bardzo bał się szatana. Potem okazało się, że szatan boi się Chrystusa. Reprobus zainteresował się więc Mistrzem z Nazaretu, poznał Jego naukę i przyjął chrzest. Osiedlił się nad Jordanem i w ramach pokuty postanowił wykorzystać swoją niespotykaną siłę i służyć ludziom, przenosząc ich na swoich ramionach przez rzekę. Pewnej nocy usłyszał dziecięcy głos proszący go o tę przysługę. Wziął więc dziecko na ramiona i zaczął nieść. Dziecko stawało się coraz cięższe, tak że Reprobus stracił równowagę i groziło mu utonięcie. Gdy dotarł na drugi brzeg, zapytał, kim ono jest. Usłyszał: „Jam jest Jezus, twój Zbawiciel. Dźwigając Mnie, dźwigasz cały świat”. Na pamiątkę tego wydarzenia Reprobus otrzymał greckie imię Christophoros, co oznacza „niosący Chrystusa”, i został mu przywrócony normalny wygląd.

W średniowieczu wizerunek św. Krzysztofa zdobił wiele kościołów, malowano go na wieżach obronnych, na bramach miejskich, feretronach i sztandarach, a także na wielu kamienicach przy ruchliwych ulicach – takie kamienice nazywano Krzysztoforami. Spojrzenie na ten wizerunek miało chronić od niebezpieczeństw w ciągu dnia.
W ikonografii przedstawiany jest jako młodzieniec niosący na barkach Dzieciątko Jezus.
Mało kto wie, że jednym z jego atrybutów jest... ryba.

Szukam ryby... na bagażniku

„Czy może mi ktoś wytłumaczyć, co oznacza symbol ryby na samochodzie...”. Na taką prośbę natknęłam się na kilku forach internetowych.

Ryba to jeden z najstarszych symboli chrześcijaństwa. Dla pierwszych wierzących w Chrystusa była symbolem Założyciela Kościoła. Ichthýs (gr. ryba) to jeden z najsłynniejszych akronimów, czyli słów, z których liter można utworzyć ukryte w nich hasło – greckie: Iesous Christos Theu (H) Yios Soter – Jezus Chrystus Syn Boży Zbawiciel.
Ryba wyobrażała Chrystusa na niezliczonych ubiorach, wazach, rzeźbach, ornamentach, nagrobkach, zwłaszcza od początku II w. do połowy IV w.
O tym chrześcijańskim symbolu wspomina też Henryk Sienkiewicz w Quo vadis. Grecki filozof Chilon Chilonides w rozmowie z Winicjuszem i Petroniuszem nazywa ją „godłem chrześcijan”.

Obecnie taki symbol-naklejkę można kupić bodaj w każdej wielkości i w każdym kolorze. Jeśli ktoś ma ten znak umieszczony na samochodzie, to najprawdopodobniej jest chrześcijaninem i można się po nim spodziewać takich zachowań. Pokazuje tym samym, że jest osobą kierującą się zasadami wiary w życiu. Zwyczaj naklejania rybki na bagażniku samochodu przywędrował do nas z Zachodu, chociaż ostatnio coraz rzadziej jest on praktykowany.

Całość tekstu - czytaj w Przewodniku Katolickim
http://religia.onet.pl/publicystyka,6/ze-sw-krzysztofem-za-kierownica,446,page1.html

   
Zapisane
Rafaela
Gość
« Odpowiedz #118 : Wrzesień 08, 2011, 20:10:10 »


 Rachel Saslow | Washington Post | 16 Czerwiec 2011 | Komentarze (38)

                                                                     Ekologiczne pogrzeby

Coraz więcej zwolenników hybrydowych samochodów, recyklingu i wegetariańskiej diety chce opuścić ten świat w sposób równie przyjazny środowisku, według zasady: żyj w zgodzie z naturą i umieraj ekologicznie. To dla nich wymyślono „zielone” pochówki.
– Przedstawiciele pokolenia powojennego, którzy określają siebie jako obrońcy środowiska, nie chcą, aby ten ostatni akt wiązał się z zanieczyszczeniem przyrody – mówi Joe Sehee, dyrektor Green Burial Council. – Dla wielu ludzi świadomość, że wrócą do ziemi w sposób naturalny, jest kojąca – dodaje.

Istnieją różne formy pochówku, które uznaje się za ekologiczne. Można zrezygnować z balsamowania zwłok albo zażądać użycia nietoksycznych środków. Można także kupić biodegradowalną trumnę z ekologicznej wierzby, wikliny czy bambusa, czy nawet zamówić zwykły całun. Pogrzeb może się odbyć na „naturalnym” cmentarzu, na terenie rezerwatu przyrody. Jedna z amerykańskich firm pogrzebowych umieszcza skremowane prochy w sztucznych rafach, które stają się naturalnym środowiskiem dla ryb i roślinności morskiej.

Dołącz do nas na Facebooku

Carol Fox z Mount Airy w stanie Maryland wybrała zielony pochówek w morzu dla swojego syna Jamiego, który zmarł w wieku 21 lat. Jamie studiował ekologię i oceanografię na Uniwersytecie w Salisbury. W 2002 roku utonął w oceanie. – Uwielbiał nurkowanie. Należał do tych osób, które chodząc po plaży, zawsze podnoszą śmieci – wspomina matka.

Jak oddać grób do reklamacji?

Carol chciała znaleźć na prochy syna urnę z motywem delfina. W trakcie tych poszukiwań natknęła się na stronę internetową firmy Eternal Reefs. – Pomyślałam: „Mój Boże, to jest dokładnie to, czego by chciał Jamie” – opowiada Carol.

W 2004 roku Jamie został pierwszym mieszkańcem Marylandu pochowanym w sztucznej rafie. Spoczął w wodach przy Ocean City – miejscowości, w której mieszkał i którą uwielbiał.
Ekologiczne pogrzeby

Rachel Saslow | Washington Post | 16 Czerwiec 2011 | Komentarze (38)

Ekologiczne pogrzeby

Fot. Eternal Reefs

Aby stworzyć sztuczną rafę, skremowane zwłoki miesza się z betonem. Następnie formuje się z tego „perłę” wielkości piłki do koszykówki, ważącą około 30 kilogramów. Perła zostaje umieszczona w betonowej rafie w kształcie ula. W podmorskim grobowcu, który kosztuje od czterech do siedmiu tysięcy dolarów, mogą się znaleźć prochy czterech członków rodziny. Istnieją także rafy przeznaczone dla całych wspólnot. Pogrzeb w takiej zbiorowej mogile kosztuje trzy tysiące dolarów za osobę. Firma Eternal Reefs umieściła już w Zatoce Chesapeake około 60 sztucznych raf.

Carol Fox zamierza zanurkować do grobu Jamiego w lipcu, w dniu jego 30 urodzin. Kobieta ma nadzieję, że miejsce pochówku jej syna będzie tętniło życiem.

– Osiemdziesiąt procent osób zainteresowanych zielonym pochówkiem początkowo planowało kremację – mówi Sehee. Wprawdzie palenie zwłok wiąże się z przedostawaniem się do atmosfery szkodliwych substancji, takich jak podtlenek azotu czy rtęć z plomb w zębach, jednak – jak twierdzi Sehee – zagrożenie związane z tymi toksynami bywa wyolbrzymiane.

Wśród szkodliwych dla środowiska aspektów chowania zmarłych na tradycyjnym cmentarzu wymienia się między innymi wykorzystanie wody i pestycydów oraz kosiarek do trawy, które zanieczyszczają środowisko. Ponadto – jak wynika z badań Narodowego Instytutu Raka – częsty kontakt z formaldehydem zawartym w środkach do balsamowania zwłok naraża personel zakładów pogrzebowych na podwyższone ryzyko białaczki szpikowej.

Do tego dochodzi zajmowanie na wieki skrawka ziemi, której zmarły raczej nie wzbogaca. Sehee szacuje, że Amerykanie każdego roku grzebią w trumnach około miliona ton stali. Taka ilość wystarczyłaby na wybudowanie drugiego mostu Golden Gate. Ilość betonu wykorzystywanego do budowy grobowców pozwoliłaby z kolei na zbudowanie dwupasmowej drogi z Nowego Jorku do Detroit. Trumny często wytwarzane są za granicą i przywożone do Ameryki, co dodatkowo powiększa ślad węglowy zmarłego.

Przeciętny amerykański pogrzeb kosztował w 2009 roku 6560 dolarów. Pochówki należą do tych nielicznych usług, na których można zaoszczędzić, wybierając opcję ekologiczną. Zielony pogrzeb to wydatek o połowę mniejszy niż tradycyjna uroczystość. Rodziny nie muszą bowiem płacić za balsamowanie i przygotowanie zwłok, płytę nagrobkową czy drogą trumnę.

– Wiele tradycyjnych praktyk pogrzebowych to sposób na to, by ochronić ciało przed czynnikami zewnętrznymi, zamiast sprawić, by stało się ono częścią natury. Zielone pochówki odwracają ten sposób myślenia – przekonuje Sehee

http://religia.onet.pl/publicystyka,6/ekologiczne-pogrzeby,347,page1.html
............................
                                                                          Historia Bożego Ciała

jz, kg, tk, mkc//po | EKAI | 22 Czerwiec 2011 | Komentarze (387)

Procesja w święto Bożega Ciała, Kraków 2010 r. Fot. Michał Łepecki / Agencja Gazeta

23 czerwca przypada uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa - Boże Ciało. To jedno z głównych świąt obchodzonych w Kościele katolickim.
Choć świadomość niezwykłego cudu przemiany konsekrowanego chleba i wina w rzeczywiste Ciało i Krew Chrystusa towarzyszyła wiernym od początku chrześcijaństwa, jednak trzeba było czekać aż dziesięć stuleci zanim zewnętrzne przejawy tego kultu powstały i zadomowiły się w Kościele katolickim.

Dołącz do nas na Facebooku

Uroczystość, która wyrosła na podłożu adoracyjnego kierunku pobożności eucharystycznej rozwijającej się na Zachodzie od przełomu XI i XII w., przeżywana jest obecnie w czwartek po uroczystości Trójcy Świętej. Bezpośrednią przyczyną ustanowienia uroczystości Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa były objawienia bł. Julianny z Cornillon. Pod ich wpływem bp Robert ustanowił w 1246 r. święto Bożego Ciała, początkowo dla diecezji Liege.

W 1252 r. legat papieski rozszerzył obchodzenie tego święta na Germanię, natomiast papież Urban IV bullą "Transiturus" z 1264 r. ustanowił Boże Ciało świętem obowiązującym w całym Kościele jako "zadośćuczynienie za znieważanie Chrystusa w Najświętszym Sakramencie, błędy heretyków oraz uczczenie pamiątki ustanowienia Najświętszego Sakramentu".
Śmierć Urbana IV przeszkodziła ogłoszeniu bulli. Dokonał tego papież Jan XXII (w 1334 r.), natomiast papież Bonifacy IX polecił w 1391 r. wprowadzić święto Bożego Ciała wszędzie tam, gdzie jeszcze nie było ono obchodzone.

W Polsce jako pierwszy wprowadził to święto bp Nankier w 1320 r. w diecezji krakowskiej, natomiast w Kościele unickim - synod zamojski w 1720 r. W Kościele katolickim w Polsce pod koniec XIV w. święto Bożego Ciała było obchodzone już we wszystkich diecezjach. Było ono zawsze zaliczane do świąt głównych. Od końca XV w. przy okazji tego święta udzielano błogosławieństwa Najświętszym Sakramentem.

Prawdziwa obecność Chrystusa w Eucharystii

Kościół od samego początku głosił wiarę w realną obecność Chrystusa w Najświętszym Sakramencie. Chrystus ustanowił Najświętszy Sakrament przy Ostatniej Wieczerzy. Opisali to trzej Ewangeliści: Mateusz, Marek i Łukasz oraz i św. Paweł Apostoł. Prawdziwa i rzeczywista obecność Jezusa Chrystusa pod postaciami chleba i wina opiera się według nauki Kościoła na słowie Jezusa: "To jest Ciało moje ... To jest krew moja" (Mk 14,22.24).

Nowy Katechizm Kościoła Katolickiego mówi, iż "sposób obecności Chrystusa pod postaciami eucharystycznymi jest wyjątkowy... W Najświętszym Sakramencie Eucharystii są zawarte prawdziwie, rzeczywiście i substancjalnie Ciało i Krew wraz z duszą i Bóstwem Pana naszego Jezusa Chrystusa, a więc cały Chrystus." (KKK 1374).

Kult Najświętszego Sakramentu

Od XVI w. przyjęła się w Kościele praktyka 40-godzinnej adoracji Najświętszego Sakramentu. Praktykę tę wprowadził do Mediolanu św. Karol Boromeusz w 1520 r. Dzisiaj praktyka ta jest obecna w całym Kościele. Zostały założone nawet specjalne zakony, których głównym celem jest nieustanna adoracja Chrystusa w Najświętszym Sakramencie. W Polsce istnieją trzy zakony od wieczystej adoracji: benedyktynki-sakramentki, franciszkanki od Najświętszego Sakramentu i eucharystki.
Procesje

Procesje eucharystyczne w dniu Bożego Ciała wprowadzono później niż samo święto. Pierwszym śladem ich istnienia jest wzmianka o uroczystej procesji przed sumą w Kolonii w latach 1265-75. Podczas procesji niesiono krzyż z Najświętszym Sakramentem. W ten sposób nawiązywano do dawnego zwyczaju zabierania w podróż Eucharystii dla ochrony przed niebezpieczeństwami.

W XV w. procesje eucharystyczne odprawiano w całych Niemczech, Anglii, Francji, północnych Włoszech i Polsce. W Niemczech procesję w uroczystość Bożego Ciała łączono z procesją błagalną o odwrócenie nieszczęść i dobrą pogodę, dlatego przy czterech ołtarzach śpiewano początkowe teksty Ewangelii i udzielano uroczystego błogosławieństwa. W Polsce zwyczaj ten wszedł do "Rytuału piotrkowskiego" z 1631 r. Rzymskie przepisy procesji zawarte w "Caeremoniale episcoporum" (1600 r.) i "Rituale romanum" (1614 r.) przewidywały jedynie przejście z Najświętszym Sakramentem bez zatrzymywania się i błogosławieństwo eucharystyczne na zakończenie.

Procesję odprawiano z wielkim przepychem od początku jej wprowadzenia. Od czasu zakwestionowania tych praktyk przez reformację, udział w procesji traktowano jako publiczne wyznanie wiary.

W Polsce od czasów rozbiorów z udziałem w procesji łączyła się w świadomości wiernych manifestacja przynależności narodowej. Po II wojnie światowej procesje w czasie Bożego Ciała były znakiem jedności narodu i wiary. Z tej racji ateistyczne władze państwowe niejednokrotnie zakazywały procesji urządzanych ulicami miast.

Konferencja Episkopatu Polski zmodyfikowała 17 lutego 1967 r. obrzędy procesji Bożego Ciała, wprowadzając w całej Polsce nowe modlitwy przy każdym ołtarzu oraz czytania ewangelii tematycznie związane z Eucharystią.

Po 1989 r. w centralnej procesji Bożego Ciała w Warszawie prowadzonej przez prymasa Polski Kard. Józefa Glempa brali udział przedstawiciele władz państwowych i samorządowych.

http://religia.onet.pl/publicystyka,6/historia-bozego-ciala,361,page1.html
..................................
Zapisane
Rafaela
Gość
« Odpowiedz #119 : Wrzesień 08, 2011, 20:13:40 »

                                                                                  (Nie) warto rozmawiać

Tomasz Ponikło | Tygodnik Powszechny | 7 Wrzesień 2011 | Komentarze (1)
 

Prof. Irena Borowik, socjolog: Żeby społeczeństwo trwało w swojej funkcjonalnej strukturze, świętych musi być mało. Wybieramy to, co jest łatwe do zaakceptowania.
Tomasz Ponikło: W kraju, gdzie większość z nas jest ochrzczona, przyznaje się do religii, regularnie praktykuje – nie rozmawiamy o sprawach wiary. Ani w rodzinie, ani z przyjaciółmi, ani w kontekście towarzyskim. Dlaczego?

Prof. Irena Borowik: Jest tak, jak gdyby rytuał nie wymagał wiary. Przekazywanie wiary w rodzinie i we wspólnotach kościelnych następuje poprzez praktykowanie, pilnowanie, a nawet kontrolę uczestnictwa w rytuałach. Zobaczyłam to w wywiadach biograficznych z młodzieżą: w domu nie ma rozmowy o wierze, jest wprowadzanie w formy religijności typu: „masz iść na Mszę”. W efekcie rodzi to rozdźwięk między rzeczywistymi przekonaniami a tym, jakie powinny one być, by pozostać w zgodzie z wyznawaną religią. To zaś, że „czyni się”, a nie mówi, na przekór stanowi i siłę, i słabość. Siłę, bo to model religijności praktykowanej, ale bezrefleksyjnej, ze słabym powiązaniem sfer codzienności, moralności i wiary. Ale daje poczucie stabilizacji i stanowi motor przekazu religijnego.

Dołącz do nas na Facebooku

Wypełniając formę docieramy do treści?

Nie wiem, czy za praktyką stoi potrzeba docierania do treści. Dla wielu uczestniczenie we Mszy, wykonywanie gestów, np. znaku krzyża czy pojednania – samo w sobie ma charakter uświęcający. Nie treść, ale działanie, jego powtarzalność są ważniejsze, przez nie uobecnia się sacrum.

Wiara staje się rytuałem, a rytuał jest zamknięty w przestrzeni kościoła?

Niekoniecznie, bo jest też modlitwa indywidualna. Dzieci są jej uczone, ale jako formy do wypowiadania. Nawet przy tej okazji nie zdarzają się rozmowy o treściach wiary. Młodzi przyznają, że o tym się milczy. Wiara jako temat dyskusji pojawiała się w opowieściach badanych przeze mnie osób wyłącznie w przypadkach szczególnie pogłębionej religijnej formacji i – konwersji. Bo wówczas uzasadnić trzeba nie to, co jest, ale to, co się zmieniło. Tymczasem to, co jest – oczywistość tego, że jest się katolikiem, poza siłą, stanowi też słabość. Bo o tej sile decyduje masowość...

Kto pyta nie błądzi - odpowiedz na pytania naszych użytkowników

Ta siła wygasa?

Religijność bezrefleksyjna dobrze realizuje się w społeczeństwie, które zmienia się powoli i gdzie religię się dziedziczy. Dziś w miejsce powtarzalności mamy nieustanne zmiany.

Np. po upływie dwóch dekad wyższe wykształcenie posiada już nie 8, ale 30 proc. ogółu Polaków. Wielu emigruje, po kilku latach wracają, będąc innymi ludźmi po konfrontacji z obcym społeczeństwem. Wzrasta napięcie między wiarą bezrefleksyjną i tą, która wymaga aktywnego myślenia o własnym życiu.
Wiara jest w tym życiu punktem odniesienia?

Wyobraźmy sobie szeroką drogę, która po bokach ma dwa chodniki. W Polsce jest ok. 3 proc. niewierzących, nieco mniej członków mniejszości wyznaniowych, a ok. 95 proc. to zadeklarowani katolicy. Spośród nich jednym chodnikiem idą ludzie indyferentni religijnie, drugim – mocno zaangażowani. Pośrodku szerokim traktem sunie religijność kulturowa, 60-70 proc. wierzących. To osoby przywiązane do rytuałów, które kultywują na zasadzie oczywistości. Nie dręczy ich ani niepewność wiary, ani nie przeżywają ekscytacji nią. Nie mają też potrzeby zastanawiania się, dlaczego właściwie jest tak, jak jest.

Wiara jest żywą wartością dla 15-20 proc., którzy intensywnie nią żyją – to naprawdę bardzo dużo. Ich wiara jest spójna (w przeciwieństwie do pozostałych), są skłonni jej bronić, zdarza się, że cierpią z powodu swoich przekonań, bo na ich podstawie podejmują niepopularne decyzje. W tej grupie ok. 4-5 proc. należy do grup, w których sporo się dyskutuje, czyta Pismo św., stawia problemy.

Trzecia grupa to ludzie zdystansowani do religii, ale kulturowo identyfikujący się z katolicyzmem i okazjonalnie praktykujący, którzy np. mimo niechęci do nauk przedmałżeńskich i niezgody na katolicką etykę seksualną przystępują do kościelnego ślubu.

I dokąd nas ta droga prowadzi?

Nie wiadomo, bo to szeroki trakt, a chodniki się rozchodzą. W polskiej specyfice istotna jest nie intensywność, ale ciągłość zjawisk. Powoli, ale systematycznie spadają praktyki religijne. W młodym pokoleniu (19-29 lat) następuje to szybciej. Najważniejsze jest zaś to, że upodabnia się model religijności dziewcząt i chłopców – zawsze to kobiety były bardziej religijne i częściej praktykujące niż mężczyźni. To może nieść daleko idące zmiany w modelu przekazywania wiary, za który wciąż najbardziej odpowiedzialne są kobiety. Ale nie zobaczymy żadnego spektakularnego załamania religijności, jak to miało miejsce w Hiszpanii czy Irlandii. Szeroki trakt utrzyma się, stopniowo tracąc nieco z tej szerokości na rzecz osób indyferentnych. W Polsce Kościół przez wieki pełnił istotne funkcje zastępcze dla społeczeństwa – kulturowe, polityczne. Był gwarantem równowagi, mediatorem, mobilizatorem społeczeństwa obywatelskiego. I teraz, w warunkach traumy transformacyjnej, jest tak samo funkcjonalny, jak był w przeszłości. A więc żadne zmiany nie nastąpią z dnia na dzień.

Czy jednak dla młodych ludzi, sunących szerokim traktem, wiara nie jest „obciachowa”?

Takie poczucie mają młode osoby zaangażowane religijnie, ludzie po konwersji i z mniejszości wyznaniowych. W pewnym sensie społeczeństwo nie chce, jak mówił Weber, wirtuozów religijnych. Tak samo jak w każdej dziedzinie życia społecznego, najbardziej pożądane jest religijne przeciętniactwo. Religie rutynizują się i uspołeczniają. Wyobraźmy sobie, że po Krakowie chodzi tuzin mesjaszów, a na każdym rogu inny prorok wieszczy bliski koniec świata – gdyby choć część z nas im uwierzyła, życie społeczne byłoby zdezintegrowane, np. ludzie nie chcieliby chodzić do pracy, bo czekaliby na rzeczy ostateczne. Dlatego społecznie bezpieczna jest letnia religijność; żarliwość niesie zagrożenie.
W północno-wschodniej Polsce, mieszkając z wyznawcami różnych religii, badałam wpływ wiary na codzienne życie zielonoświątkowców, prawosławnych, katolików i mahometan. Wszyscy poza zielonoświątkowcami poddawali się zwykłym sprawom: krowa chora, autobus się spóźnił, sąsiedzi pokłócili. A zielonoświątkowcy pracując śpiewali religijne pieśni, modlili się kilka razy w ciągu dnia, a ich bieżące komentarze miały odniesienia religijne. Np. jedziemy po zboże, na drodze pijany rowerzysta: „Pytają, gdzie piekło. Tu piekło. Czy trzeba siarki gorejącej?”. Albo chmurzy się, niedziela, a przez wieś toczą się furmanki: „Boga się nie boją, w niedzielę pracują. Jak siano zmoknie, to i wyschnie. Pan Bóg za wszystko odpowiada”. Ale tak praktykując religię całkowicie się izolowali od życia wiejskiego i popadali w anachronizm: mleka do mleczarni nie nosili, bo tam oszukują, nie można się do tego przykładać. Albo jak żniwa, to kombajnu nie wezmą, bo kierowca chciałby za to wódkę, a picie jest grzechem. W rezultacie nie mieli regularnych dochodów.

I takich wirtuozów religijnych nie akceptujemy?

Po prostu, żeby społeczeństwo trwało w swojej funkcjonalnej strukturze, świętych musi być mało. Wybieramy to, co jest łatwe do zaakceptowania. Wyobraźmy sobie, każdy z nas, własne środowisko pracy, do którego wkracza człowiek o intensywnej religijności. Co się dzieje? Dla wszystkich jest niewygodny ze względu na swoje odwoływanie się do wiary. W masie chcemy, żeby życie toczyło się gładko, czyli było zbudowane na oczywistościach. Kiedy pojawia się osoba takie oczywistości podważająca – a przecież nic nie jest oczywiste dla człowieka, który żyje tak, jakby miał umrzeć za chwilę – wszystkim komplikuje sprawy.

Albo w rodzinie: żona związała się z grupą charyzmatyczną, a mężowi wystarcza niedzielna Msza. W swoim rozumieniu jest wystarczająco religijny. Ale żona uważa inaczej, codziennie idzie z dziećmi do kościoła, wprowadza wspólne modlitwy przy posiłkach, wszystko komentuje językiem religijnym. To może doprowadzić nawet do rozpadu życia rodzinnego.

Z oczywistości wyznania powinna wynikać oczywistość co do prawd wiary. Jeśli tylko spróbować je wspomnieć w towarzyskiej rozmowie, atmosfera zrobi się gęsta.

Dlatego, że po prostu nie ma potrzeby takiej rozmowy. Być katolikiem to dla większości tak, jak wziąć parasol, kiedy pada. Kto najczęściej mówi o religii? Niewierzący. Bo różnią się od większości i muszą przed sobą argumentować ten wybór. A skoro dla większości wiara jest oczywistością, to znaczy też tyle, że nie jest żadnym intrygującym tematem do rozmowy. W wywiadzie młoda dziewczyna na pytanie o śmierć i wiarę powiedziała: „Nie, na razie o tym nie rozmawiamy. Ale na emeryturze, z koleżanką przy herbacie, wtedy tak, będziemy mówić o Bogu”. Wątpię, bo choć z wiekiem zaangażowanie religijne wzrasta, to wcale ludzie starsi więcej o wierze nie mówią; więcej czytają, ale nie dyskutują.

W łonie katolicyzmu w Polsce nie ma kultury dyskursu. Ciężko zresztą oceniać, co jest lepsze: rytuał czy debata. Socjologowie zajmujący się historią religii podkreślają, że o ile rytuał ma moc jednoczącą, o tyle rozwój doktryny niesie ze sobą rozłamy. Przenosząc to na doświadczenie społeczne: z obawy przed pęknięciem ludzie boją się spornych tematów. Poza tym, po ludzku patrząc, np. mówić o zmartwychwstaniu to mówić o śmierci. A tego nie lubimy.
Ale chętnie narzekamy na Kościół i na księży. Czy to nie paradoks, że jednocześnie nie zdarza się nam choćby trącić spraw duchowych?

Społeczny krytycyzm wobec ludzi Kościoła jest wysoki i paradoksalnie nie pociąga konsekwencji. Krytyka Kościoła przekłada się na krytykę wiary tylko wśród tych, którzy ją porzucają. Są rozczarowani nie księżmi w ogóle, ale konkretnym kapłanem. Poza tym antyklerykalizm wciąż jest silny w środowisku wiejskim, a nie kłóci się z chodzeniem na Mszę i dawaniem na tacę.

W tym wszystkim tkwi paradoks. Np. młodzież licealna krytykuje katechezę, ale z niej nie występuje. Uzasadnienia są pozamerytoryczne, to kwestia konformizmu: bo rodzice by się awanturowali, bo byłoby trudniej zawrzeć ślub kościelny itp. Krytyka Kościoła odsłania więc z jednej strony konformizm, a z drugiej chęć, by Kościół był lepszy, niż jest.

Narodzi się więc kultura debaty?

W Polsce ani Kościół, ani księża nie chcą debaty. To zresztą odbicie postawy także większości wiernych. Załatwianie spornych lub drażliwych kwestii za zamkniętymi drzwiami lub w zupełnej tajemnicy ma chronić przed dezintegracją i zapewniać spójność. Może więc to nie przypadek, że ludzie nie chcą rozmawiać o sprawach religijnych, bo tak samo nie rozmawia z nimi Kościół, ale ich naucza. Może więc zmiany będą następować w tych grupach równolegle?

Postępuje prywatyzacja wiary?

Ciężko o niej mówić, skoro była od zawsze. Ludzie postrzegają się jako katolicy, ale uważają np., że mogą współżyć seksualnie bez ślubu, a rozwody są dopuszczalne. Sfera moralności w znacznym stopniu nie podlega wpływom Kościoła. Prywatyzacja obejmuje też prawdy wiary: Bóg tak, ale jaki Bóg? Tylko dla części będzie to Bóg Trójjedyny, a dla reszty absolut, siła kosmiczna, energia, Bóg filozofów. Podobnie z Chrystusem: dla części to Syn Boży, dla innych reformator społeczny.

Po co więc wypełniać rytuały, skoro nie oczekuję ostatecznej nagrody, bo np. nie wierzę w zmartwychwstanie?

Ponieważ samo uczestnictwo w rytuale jest nagrodą – teraz szeroko dyskutowana jest rynkowa teoria religii, w której prawie wszystko jest kompensatą, czyli obietnicą nagrody nie do spełnienia na tym świecie. A jedyna rzeczywista nagroda to uczestnictwo we wspólnocie wierzących, co buduje poczucie bezpieczeństwa, zaś spełnianie rytuałów nadaje życiu ład i jest źródłem sensu mimo odsuwania myśli o śmierci i o tym, co po niej. Jest też religia kotwicą na czas burzy. Zygmunt Bauman używa metafory zabałaganionego placu zabaw, po którym bez kierunku i kotwicy toczy się życie ludzkie. Ale tak nie jest: w Polsce moim zdaniem widzimy, że społeczeństwo ma kotwicę – i jest nią religia.
Ale w tej masie, która płynie głównym traktem, wspólnota jest niemal wirtualna.

Nie, ponieważ wciąż 30 proc. społeczeństwa żyje na wsi, gdzie w parafiach ludzie się znają i gdzie następuje silna integracja poprzez sakralizację tożsamości: „my w parafii jesteśmy dobrymi ludźmi, wierzymy w Boga, dajemy temu przykłady: wyspowiadaliśmy się, byliśmy do komunii”. Słuchając Radia Maryja widać ten mechanizm w innej odsłonie. Jaka jest np. funkcja darmowego przekazywania sobie na antenie rzeczy? To demonstracja: „my, katolicy, jesteśmy szlachetni, za darmo dajemy: telewizor, ubrania dla dzieci, sadzonki floksów”. Życie społeczne toczy się na scenie i na scenie chcemy pokazać dobrze samych siebie, co samo w sobie także stanowi nagrodę.

Czy więc jest wiara w Polsce obciachem?

Paweł Załęcki próbował odpowiedzieć na pytanie, czy pozycja człowieka intensywnie religijnego oznacza przynależność do grupy mniejszościowej i społecznie prześladowanej. Przeprowadził badania wśród biskupów i liderów środowisk katolickich – niektórzy z nich byli przekonani, że odpowiedź jest twierdząca. To z jednej strony. Ale z drugiej strony mamy przecież ten szeroki trakt, którym płynie masa uznająca się za katolików. Ciężko więc, żeby coś tak powszechnego było obciachem. Chodzi więc raczej o barierę, na jaką natrafiają ludzie intensywnie religijni ze strony tych, którym zawsze wystarcza letnia herbata. Zresztą los wirtuozów religijnych we wszystkich religiach świata jest podobny, toczy się na boku.

Prof. Irena Borowik jest religioznawcą i socjologiem religii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Autorka badań i publikacji o religijności Polaków, dotyczących m.in. wpływu wiary na życie codzienne oraz zjawiska prywatyzacji wiary. Prezes zarządu wydawnictwa NOMOS.

http://religia.onet.pl/wywiady,8/nie-warto-rozmawiac,5172,page1.html
Zapisane
Rafaela
Gość
« Odpowiedz #120 : Wrzesień 10, 2011, 21:01:07 »

                                                                      Którędy do nieba?

Małgorzata Szewczyk | Przewodnik Katolicki | 7 Czerwiec 2011 | Komentarze (1)

Do nieba nie idzie się z laptopem czy azymutem w ręku, wynajmując najlepszego maklera na giełdzie, robiąc zimne kalkulacje: to mi się opłaca, a to już nie, w to zainwestuję, a w to nie, podejmę ten wysiłek, a z tego nic nie będę miał. Przeciwnie! Trzeba oddać Bogu całego siebie.
Z pamiętnika sześciolatki, cz. 1

– A dokąd ty się wybierasz? – zapytała mnie mama, kiedy wyposażona w plecak, zimowe buty (a był to maj albo czerwiec) i płaszcz przeciwdeszczowy typu przezroczysta folia stanęłam w drzwiach naszego mieszkania. – Jak to dokąd? – zapytałam szczerze zdziwiona. – Idę zobaczyć, jak jest w niebie.

Jedna z moich pierwszych dziecięcych wypraw jak szybko się rozpoczęła, tak też i zaraz się skończyła, choć zainspirowała mnie do jej podjęcia... lekcja religii. Siostra, która uczyła nas katechezy, zadała następującą pracę domową: „Jak wyobrażacie sobie niebo?”. No, jak ja sobie je wyobrażam? Właśnie miałam je obejrzeć, a mama udaremniła moją ekspedycję. – Mamo, a dlaczego niebo jest niebieskie, a chmury białe? Czy w niebie będę musiała rozwiązywać zadania z matematyki? Czy będą mnie tam gryzły komary? Czy będę mogła jeść codziennie czekoladę? Czy ja się nie będę tam nudzić? Kiedy już miałam otrzymać odpowiedź, zadzwonił telefon...

„Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię...” (Rdz 1, 1)

W naszym doskonałym supermarketowym świecie każdego dnia przesuwamy granicę poznania, doświadczenia, czasu i przestrzeni, próbując odnaleźć szczęście, długowieczność i spełnienie. Chodzimy z nosami przy ziemi, szukając radości i wiecznej szczęśliwości tam, gdzie jej nie ma. Tylko od czasu do czasu zadzieramy głowy, by spojrzeć w niebo i sprawdzić, czy przypadkiem... nie spadnie deszcz albo śnieg. A przecież chrześcijanin powinien delektować się pojęciem nieba, smakować je i raz na zawsze wpisać w swój GPS jako najważniejszy cel ziemskiej podróży! Nie chodzi mi tutaj bynajmniej o przestrzeń kosmiczną, w której krążą przeróżne gwiazdy, ale o niebo jako źródło religijnego przeżycia i zachwytu.

Niebo nie przemawia już do nas jak rozpięty nad nami firmament, nie fascynuje. Może za wiele już powiedziano? Niegdyś objawiało potęgę i grozę świata i tajemniczą moc nim rządzącą. Różne religie umieszczały Boga w górze, zgodnie z symbolicznym wyobrażeniem miejsca wyjątkowego, przeznaczonego dla istoty wyższej. Wyobrażenie to obecne jest i w Starym, i w Nowym Testamencie. Określa świat położony „ponad ziemią”, sferę prowadzącą do właściwej siedziby Boga. Jezus uczy nas słów: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie”, a wstępując do nieba (Dz 1, 10), łączy się w chwale z Ojcem, by zasiadać po Jego prawicy „w niebiosach”. Wszystko, co w górze, odnosi się nie tylko do tego, co nad nami dominuje, ale do tego, co jest dobre.
Człowiek dawnych kultur potrafił odczytać pojawiające się na nieboskłonie znaki. Lazur czy czerwień nieba, groźne, granatowe chmury, Słońce, fazy Księżyca – wszystko to niosło ze sobą jakąś ważną informację lub ostrzeżenie. Pokora wobec nieba – te słowa chyba najczęściej pojawiały się na ustach ówczesnych ludzi. Blaise Pascal pisał: „Cisza nieskończonych przestrzeni przeraża mnie”, a półtora wieku po nim Immanuel Kant zwierzał się: „Dwie rzeczy napełniają moje serce wciąż nowym i wciąż rosnącym szacunkiem, im częściej i wytrwalej zastanawiam się nad nimi: niebo gwiaździste nade mną i prawo moralne we mnie”.

Człowiek, patrząc w niebo, uzmysławiał sobie swoją nicość i kruchość. Uświadamiał potęgę świata i przypadkowość swojego bytu. A dzisiaj? Nasze wyobrażenia nieba po prostu nas nie poruszają, bo są nudne, banalne, mdłe i ckliwe. Jesteśmy znudzeni i wypaleni. Kilkadziesiąt lat temu radzieccy kosmonauci powrócili na Ziemię z wiadomością, że nie widzieli Boga, ani nawet anioła. Dzisiaj nadal z uporem maniaka bardziej szukamy planety, na której byłoby życie, niż Stwórcy wszechświata...

Wielu z nas, współczesnych zatraciło to, co było sensem i celem życia człowieka średniowiecza. Dla średniowiecznego chrześcijaństwa świat nadprzyrodzony nadawał doczesnemu światu decydujące znaczenie. „Ziemia była łonem nieba, niebo było sensem ziemi”, a człowiek dzieckiem Ojca, które wierzyło w ojcowską obietnicę, że zabierze je do domu.
We wczesnej fazie malarstwa gotyku niebo wyobrażano przez kościół gotycki albo bramę, u wrót której stał niekiedy św. Piotr witający zbawionych. Wszędzie i we wszystkim człowiek średniowiecza widział znaki niebiańskiej chwały. Obecnie średniowieczne obrazowanie, które nota bene niemal w całości jest obrazowaniem biblijnym, nie przemawia już do nas.
Ktoś wyrzucił do studni klucz do księgi średniowiecznych obrazów, stąd odczytanie ich w społeczeństwie nowoczesnej technologii – paradoksalnie – nie jest już możliwe. Dzisiaj straciliśmy nadzieję na niebo, zatraciliśmy umiłowanie nieba.

Z pamiętnika sześciolatki, cz. 2

No tak, telefon... i na pewno zaraz wyjdzie do sklepu i zapomni o mnie. Będę musiała sobie sama poradzić. Mama zdążyła mi tylko powiedzieć, że kiedyś wszyscy pójdziemy do tego „Siódmego nieba”. Tylko kiedy? Religię mam już jutro. Już wiem, narysuję niebo.

Wzięłam blok rysunkowy, kredki i zabrałam się do rysowania. Najpierw podzieliłam kartkę na różnej wielkości kwadraty i prostokąty. Pierwsze mieszkanie, drugie, trzecie... Dwa pokoje, cztery, salon, garaż, ukwiecony balkon... Każde „wyposażyłam” w najpotrzebniejsze meble i sprzęty domowe. Drzwi opatrzyłam tabliczkami z nazwiskami ich gospodarzy, a u samej góry kartki umieściłam mieszkanie Pana Boga, z którym, za pomocą sieci korytarzy, połączone były pozostałe mieszkania.
W końcu słyszałam, jak ksiądz na Mszy św. odprawianej w dniu pogrzebu prababci czytał Ewangelię, że w domu Pana Boga jest wiele mieszkań i że każdemu z nas jest ono przeznaczone, więc moje wyobrażenie na pewno będzie poprawne. Ciekawe tylko, jak jest w tym „Siódmym niebie”?
Wszystko i nic

Kiedyś słyszałam taką anegdotę: „Zdenerwowana stewardesa informuje podróżnych: Samolot ma awarię, proszę więc zapiąć pasy, gdyż niewykluczone, że zamiast na ziemi, wylądujemy w niebie. O, nie daj Boże!, zawołał podróżujący tym samolotem... ksiądz”. Czarny humor?

Ludzkie serce dąży do tego, co w górze, a niebo wyraża to, co przekracza wszelkie granice. Kiedy już się tam znajdziemy, nasza niebiańska wiedza będzie nieskończona. Zobaczymy tam pełną prawdę. „Słudzy Pana będą oglądać Jego oblicze, a imię Jego na ich czołach. (...) A nie potrzeba im światła lampy i światła słońca, bo Pan Bóg będzie świecił nad nimi i będą królować na wieki wieków” (Ap 22, 4–5). Niebo jest komunią z Bogiem, jest też komunią ludzi między sobą.

Warto uświadomić sobie, że już teraz uczestniczymy w tym, co czyni Chrystus, który łączy niebo z ziemią. On jest ciągle tak na ziemi, jak i w niebie. Droga do nieba jest jedna i jest nią tylko Jezus.
Nierzadko ludzie mówią, że czują obecność umarłych i że ci nad nimi czuwają. To prawda. Wierzymy bowiem w obcowanie świętych, które oznacza nie tylko ich obecność w niebie, ale miłość i porozumienie między Kościołem na ziemi a Kościołem triumfującym w niebie. W niebie panuje jasność, takie też będzie nasze odzienie po zmartwychwstaniu, o czym wspomina Pismo Święte (Mt 17, 2; Ap 3, 5; 3, 18; 7, 9; 19, Cool.

Nic co wartościowe nie może być zagubione w niebie, wszystko tam jest zachowane i przemienione, ale trzeba pamiętać też o tym, że w niebie będziemy posiadali wszystko i nic. Żeby wejść do nieba, musimy nauczyć się oderwania od tego, do czego tutaj, na ziemi, jesteśmy przywiązani. Wspomina o tym św. Paweł, mówiąc, że można nic nie mieć, a jednak posiadać wszystko (2 Kor 6, 10), bo kiedy Bóg nas posiada, „wszystko jest wasze, wy zaś Chrystusa, a Chrystus Boga” (1 Kor 3, 22–23).

Nieba nie można pojmować według rozmiarów fizycznych, ale za pomocą języka symboli (Ap 11, 1). Jest ono na tyle wielkie, by nikt z miliardów ludzi nie musiał się w nim tłoczyć, a każdy z nas ma przygotowane tam przez Boga wieczne mieszkanie dla siebie. Przeczytałam kiedyś, że nawet jeśli ktoś nie wejdzie do nieba, to jego mieszkanie pozostanie puste, nikt nie zajmie przeznaczonego dla niego miejsca. Niebo nie jest „miejscem do wynajęcia”, na chwilę. Jest samą rzeczywistością, bo jak pisał C.S. Levis: „Wszystko, co naprawdę realne, ma swoje miejsce w niebie. Wszystko, co chwiejne, zostanie zachwiane, a pozostanie tylko to, co się nie zachwieje”.

Gdzie jest niebo?

Analizując ten problem dosłownie, niebo jest ponad chmurami. Dlaczego więc nie możemy się tam dostać statkiem kosmicznym? Bo niebo jest tam, gdzie jest Bóg, a On nie jest zdeterminowany przestrzenią, przekracza ją i jest we wszystkich miejscach równocześnie.
Nasze ludzkie kryteria dotyczące tych, którzy dostają się do nieba, są zdecydowanie zbyt proste, ba, nawet zabobonne. Nie trzeba przygotowywać żadnej skomplikowanej ankiety, by usłyszeć odpowiedź, że dobrzy ludzie dostają się do nieba, a źli do piekła. Miliony ludzi na całym świecie czytały Pismo Święte, miliony słuchały homilii papieży i miliony uczestniczyły co niedzielę w nabożeństwach, ale miliony nie pojęły, o co tak naprawdę chodzi. Niby przyjmujemy prawdę o dobrej nowinie, że do końca czasów drzwi nieba są otwarte, że potrzebne jest tylko przyjęcie daru wiary, nadziei i miłości, że tym darem jest Chrystus. Ale, niemal natychmiast, zapominamy o tym, że wszystkie inne nasze własne drogi niezależne od naszych intencji, zamiarów, pragnień i te „na skróty” bez Niego są ślepe, prowadzą donikąd. „Beze Mnie nic nie możecie uczynić” (J 15, 5).
Niebo nie jest miejscem, ale raczej stanem zjednoczenia człowieka z Bogiem.

Do nieba nie idzie się z laptopem czy azymutem w ręku, wynajmując najlepszego maklera na giełdzie, robiąc zimne kalkulacje: to mi się opłaca, a to już nie, w to zainwestuję, a w to nie, podejmę ten wysiłek, a z tego nic nie będę miał. Przeciwnie! Trzeba oddać Bogu całego siebie. Tego On wymaga, bo miłość nie zadowala się niczym innym. Jezus oczekuje całego naszego życia, a nie jednego, wybranego etapu.

Jak zauważa Bernard Sesboüé SJ, „nie powinniśmy zapominać, że niebo uwieczni wszystkie akty miłości i służby dokonane przez ludzi na ziemi. Zgodnie z Bożym zamysłem niebo będzie po części utworzone z tego, co uczyniliśmy”.

Z pamiętnika sześciolatki, cz. 3

No nareszcie! Tata powiedział, że idziemy dzisiaj do „Siódmego nieba”. Słyszałam, jak mówił, że tam jest „prawdziwe niebo w gębie”. No jak to?! Jeszcze nie wyszliśmy z domu, a ja już się przestraszyłam: jak można mieć niebo w gębie? Przecież to jest niemożliwe!

Idąc z rodzicami, analizowałam w myślach nazwę tego dziwnego przybytku. „Siódme niebo”, hm... To musi być jakieś wyjątkowe miejsce. Pewnie będzie ogromne, kolorowe, śliczne i zachwycające. W końcu to coś więcej niż „zwykłe”, niebieskie niebo.

Cóż, dobrze, że jednak sama się tam nie wybrałam, bo po pierwsze: wydawało mi się, że jest to bliżej – a szliśmy bardzo długo, po drugie: była to zwykła, mała restauracja, niewyróżniająca się niczym szczególnym, a po trzecie: na deser były tylko lody malinowe, a ja lubię czekoladowe. I co to było za „siódme niebo”?

Dzisiaj z przymrużeniem oka wspominam moje dziecięce wyobrażenia o niebie, ale – choć minęło wiele lat od przywołanych przeze mnie „okołoniebiańskich” wydarzeń – nie udaję, że obecnie znam wszystkie odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. „Pewna jestem tylko jednego: Niebo jest powrotem do domu”, bo tam jest nasza ojczyzna (por. Flp 3, 20).

Dlaczego więc je przywołałam?

Argumentem przemawiającym za tymi może nieco nieporadnymi obrazami niech będą słowa Jezusa: „Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego” (Mt 18, 3).
Niebo zaczyna się już teraz i jest wiecznością, w której my już tutaj, na Ziemi, uczestniczymy.
Dzisiaj już wiem, że Bóg stworzył nas dla nieba, że nikt nie będzie tam zbyteczny, że niebo będzie wielkim szczęściem, że w „Górnej Krainie” – jeśli się tam dostanę – spotkam wszystkie bliskie mi osoby, że zaspokojone będą wszystkie moje pragnienia, że wszystko, czego oczekuję, będzie niewymownie wspanialsze i doskonalsze, niż się spodziewam. Bo, jak zaświadcza św. Paweł: „Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują” (1 Kor 2, 9).

I zapewniam: nie będziemy się nudzić, bo będziemy z Bogiem, a Bóg jest nieskończony.
Co powiem, kiedy Bóg zapyta, dlaczego miałbym (-łabym) dostać się do nieba.

http://religia.onet.pl/publicystyka,6/ktoredy-do-nieba,331,page1.html
Zapisane
Rafaela
Gość
« Odpowiedz #121 : Wrzesień 11, 2011, 22:44:25 »


ks. pd, tk / ms | EKAI | 14 Lipiec 2011 | Komentarze (0)

                                                                       Skarb pod kościołem

Nielegalne wykopaliska w zabytkowym kościele w Marczowie prowadził 58-letni Kazimierz Ż., kapłan ze zgromadzenia michalitów oraz sześciu innych mężczyzn. Szukali skarbów, które – według miejscowej legendy – miałyby być ukryte pod kościołem.

Z przykrością przyjęliśmy fakt samowoli budowlanej – napisał w przekazanym KAI oświadczeniu rzecznik legnickiej Kurii ks. Piotr Duda.

Dołącz do nas na Facebooku

Rzecznik legnickiej Kurii podkreśla, że proboszcz parafii Pławna, który opiekował się także jej filią w Marczowie, nie zwracał się do żadnej instancji kościelnej ani do Wojewódzkiego Konserwatora Ochrony Zabytków o zgodę na prowadzenie jakichkolwiek prac.

Po dziesięciu latach pracy w parafii Pławna, proboszcz miał zmienić placówkę. W ubiegła niedzielę odprawił pożegnalną Mszę św. i nic nie wskazywało na to, by miało się coś jeszcze wydarzyć. Tymczasem następnego dnia w kościele rozkopana została część prezbiterium (oderwano deski podłogowe) i zaczęto prowadzić prace eksploracyjne. Również na zewnątrz kościoła w jego otoczeniu zostały prowadzone odwierty i wykopy.

Kto pyta nie błądzi - odpowiedz na pytania naszych użytkowników

Z informacji, jakie przekazał KAI wikariusz parafii wynika, że obecnie w kościele wszystko zostało uporządkowane i nie ma śladu po wykonywanych robotach. Uporządkowano także teren w otoczeniu kościoła, a doły zostały zasypane i wyrównane.

KAI nie udało się skontaktować z 58-letnim proboszczem – nie odpowiada na telefony. Księdzu i jego współpracownikom grozi nawet do 5 lat pozbawienia wolności.

Oto treść oświadczenia:

W związku z prowadzonymi przez Prokuraturę Rejonową w Lwówku Śląskim czynnościami procesowymi w sprawie uszkodzenia substancji obiektu zabytkowego – kościoła w Marczowie, pow. Lwówek Śląski, informujemy, że Referat ds. Sztuki Kościelnej Legnickiej Kurii Biskupiej nie posiada żadnego pisma od proboszcza z parafii Pławna, filia Marczów, ws. powadzenia prac w ww. obiekcie sakralnym oraz nie wydawał zgody na prowadzenie prac.

Z przykrością przyjęliśmy fakt samowoli budowlanej, tym bardziej że Referat ds. Sztuki Kościelnej dba o to, aby struktura obiektów zabytkowych była odnawiana zgodnie z zasadami sztuki konserwatorskiej i zawsze w porozumieniu z konserwatorem zabytków z danego terenu, po uprzednim zatwierdzeniu wymaganej dokumentacji.

Kościół w Marczowie został wybudowany w XIII w., do dzisiaj zachowało się prezbiterium z tego okresu. Po rozbudowaniu został oddany do użytku w 1707 r. Krążą legendy, że pod kościołem zostały złożone jakieś skarby. Oskarżonym: ks. proboszczowi i współudziałowcom zostały postawione zarzuty uszkodzenia zabytku oraz usiłowania kradzieży.

Ks. dr Piotr Duda
Rzecznik prasowy Diecezji Legnickiej
http://religia.onet.pl/kraj,19/skarb-pod-kosciolem,427.html
................................................................................................

Monika Spławska-Murmyło | Liberte.pl | 30 Sierpień 2011 | Komentarze (18)

                                                                            Islamofobia wynika z niewiedzy

Zorganizowany z okazji Dnia Kobiet protest przeciwko łamaniu praw kobiet w świecie muzułmańskim, Wrocław 2010 r. Fot. Krzysztof Gutkowski / Agencja Gazeta

Odsetek muzułmanów żyjących w Polsce należy do najniższych spośród wszystkich państw europejskich, jednak paradoksalnie Polacy przodują w Europie, jeśli chodzi o nastawienie antymuzułmańskie. Większą niechęć wobec wyznawców islamu przejawiają jedynie Włosi oraz Niemcy. Z dr. Mariuszem Turowskim, dyrektorem do spraw nauki w Instytucie Studiów nad Islamem we Wrocławiu rozmawia dr Monika Spławska – Murmyło.
Dr Monika Spławska – Murmyło: Czy z punktu widzenia wrocławskich muzułmanów mamy do czynienia z dyskryminacją wyznaniową i etniczną we Wrocławiu?

Dr Mariusz Turowski:Przypadki dyskryminacji wrocławskich i dolnośląskich wyznawców islamu mają charakter incydentalny. Nie ma mowy o istnieniu regularnych praktyk tego rodzaju, które sprawiałyby, że muzułmanie tu żyjący musieliby czuć się jak prześladowana, stygmatyzowana czy „gettoizowana” wspólnota. Z drugiej strony dają się zaobserwować – niestety, pojawiające z coraz większym nasileniem – mechanizmy, które prawdopodobnie będą przekładać się na wzrost częstotliwości występowania tego rodzaju aktów w przyszłości. Mechanizmy te – związane przede wszystkim z jakością debaty publicznej w naszym kraju – nie mają raczej charakteru regionalnego. Wrocław jest tu wręcz chlubnym wyjątkiem z tak dużą liczbą inicjatyw mających na celu kształtowanie postaw dialogicznych, a nie konfrontacyjnych, jeśli chodzi o relacje między poszczególnymi grupami społecznymi, kulturowymi, etnicznymi, wyznaniowymi itd.

Dołącz do nas na Facebooku

Kim są osoby otwarcie dyskryminujące muzułmanów?

Trudno jest mówić o cechach charakterologicznych czy społecznych osób dokonujących „aktów nienawiści” wobec muzułmanów. O fenomenie kuriozalnej antyislamskiej koalicji tradycjonalistów i nacjonalistów, członków jednego z odłamów buddyzmu oraz przedstawicieli środowisk ateistycznych przy okazji protestów przeciwko budowie Ośrodka Kultury Muzułmańskiej w Warszawie pisała swego czasu Joanna Rajkowska, która również, starając się zrealizować w Poznaniu projekt artystyczny mający na celu przekształcenie w „minaret” jednego ze starych fabrycznych kominów, stała się celem ataków ze strony islamofobów. Myślę, że podobnie w przypadku Wrocławia można by wskazać przykłady nastawienia dyskryminującego wobec muzułmanów zarówno wśród członków ugrupowań nacjonalistycznych, jawnie rasistowskich, jak i w gronie profesorów wyższych uczelni, tak wśród słuchaczy Radia Maryja, jak i w przypadku racjonalistyczno-oświeceniowymi agnostyków. Trudno określić, które z tych grup okazałyby się bardziej islamofobiczne, bo sama islamofobia może przybierać różny charakter – od irracjonalnego lęku wobec odmienności przez bardziej lub mniej systematyczne wywody na temat wyższości kultury europejskiej nad np. arabską po atakowanie islamu jako religii w imię ideologii sekularyzacji.

Kto pyta nie błądzi - odpowiedz na pytania naszych użytkowników
Czy akty dyskryminacji nasilają się w zależności od wydarzeń na świecie, takich jak atak na WTC lub zabicie Osamy ibn Ladena?

Z pewnością istnieje tego rodzaju zależność, jednak problemu nie upatrywałbym w konkretnych aktach, przejawach antymuzułmańskiego rasizmu, a raczej w ogólnej, obiektywnej strukturze „wytwarzania” tego rodzaju postaw. W reakcji na ataki z 11 września 2001 faktycznie, tak jak w wielu częściach świata, w Polsce doszło do kilku incydentów wymierzonych przeciwko islamowi, na przykład obrzucenia kamieniami meczetu w Gdańsku czy zwiększona liczba przypadków agresji słownej wobec polskich muzułmanów.

Po zamordowaniu przez talibów w Pakistanie Piotra Stańczaka również mogliśmy zaobserwować przypływ agresji islamofobicznej. Ważniejsze było jednak uaktywnienie się przy tej okazji środowisk takich jak te związane ze stowarzyszeniem Europa Przyszłości, wraz z jego portalem Euroislam.pl, czy pojawienie się serii artykułów w wiodących mediach – praktycznie bez względu na ich identyfikację polityczno-światopoglądową – szkalujących islam i przedstawiających jego zdeformowany obraz. Mogłoby się wydawać, że aktywność ta – realizowana w ramach niszowych przedsięwzięć – dotyczy problemu o niewielkim znaczeniu.

Odsetek muzułmanów żyjących w Polsce należy do najniższych spośród wszystkich państw europejskich, jednak paradoksalnie Polacy przodują w Europie, jeśli chodzi o nastawienie antymuzułmańskie. Większą niechęć wobec wyznawców islamu przejawiają jedynie Włosi oraz Niemcy. Działalność komentatorów, analityków, publicystów związanych ze wskazanymi powyżej inicjatywami należy uznać za wyjątkowo skuteczną.

Czy według Pana władze wrocławia w jakiś sposób przyczyniają się do walki ze stereotypami krzywdzącymi muzułmanów?

Cele tego rodzaju realizowane są głównie z inspiracji samych muzułmanów w ramach działalności np. Muzułmańskiego Centrum Kulturalno-Oświatowego: prowadzenie lekcji muzealnych dla dzieci i młodzieży oraz warsztatów i praktyk wielokulturowych dla studentów, oferta kursów kształceniowych dotyczących doktryny islamu, lekcje języka arabskiego i tureckiego oraz cieszące się ogromnym zainteresowaniem wrocławian organizowane corocznie Dni Kultury Muzułmańskiej czy w związku z inicjatywami takimi jak Wrocławska Konwencja na Rzecz Dialogu Międzyreligijnego. Praktycznie wszystkie te przedsięwzięcia są regularnie wspierane przez władze lokalne. Tak jak stwierdziłem wcześniej, Wrocław można uznać za chlubny przykład skuteczności w walce z samą strukturą, obiektywnymi warunkami, przyczyniającymi się do wytwarzania poglądów i postaw antymuzułmańskich, które z kolei prowadzą do konkretnych aktów dyskryminacji wobec wyznawców islamu.
Jak wygląda działalność ISNI jeśli chodzi o walkę ze stereotypowym postrzeganiem muzułmanów i dyskryminacją?

Z jednej strony ISNI nie jest instytucją nastawioną na bezpośrednie zwalczanie agresji czy uprzedzeń przeciwko muzułmanom i islamowi. Jednocześnie całą działalność Instytutu można uznać za poświęconą wyłącznie sprawie zmagania się z problemem dyskryminacji i stereotypów antymuzułmańskich czy wymierzonych przeciwko islamowi jako religii. Do problemu tego podchodzimy jednak nie przez pryzmat jego skutków, lecz zajmujemy się raczej jego przyczynami. Staramy się wypracowywać narzędzia do walki z samymi źródłami np. rasizmu antyarabskiego czy islamofobii, spośród których za najważniejsze należy uznać ignorancję.

Jeśli przyglądniemy się debatom publicznym dotyczącym islamu, które toczą się w naszym kraju, publikacjom prasowym i książkom na ten temat, zwrócimy uwagę – nie posiadając nawet specjalistycznej wiedzy – na ich zaskakująco niski poziom. Zapoznając się z tą „produkcją intelektualną” dojdziemy do wniosku, że problemy islamu jako religii i cywilizacji, jego dzieje, historia społeczeństw muzułmańskich, współczesna sytuacja polityczna i przemiany kulturowe, która mają tam miejsce dzisiaj, dają się wyrazić za pomocą kilku prostych formuł o słowach kluczowych takich jak „dżihad”, „burka”, „prześladowanie chrześcijan”, fanatyzm, ropa naftowa. ISNI stara się popularyzować wiedzę na temat islamu poza murami uniwersytetów, a jednocześnie nie skupia się wyłącznie na sferze praktycznej, pozostawiając działalność w dziedzinie wymiany i dialogu międzykulturowego innym instytucjom.

Dr Monika Spławska-Murmyło, nauczyciel w ZS nr 14 we Wrocławiu, absolwentka Instytutu Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej we Wrocławiu, była dziennikarka "Gazety Wyborczej Wrocław".

Mariusz Turowski Doktor, filozof polityki, adiunkt Instytutu Filozofii Uniwersytetu Wrocławskiego. Publicysta i tłumacz współpracujący między innymi z Lewą Nogą, polską edycją miesięcznika Le Monde Diplomatique, oraz prowadzący serwis internetowy Forum filozofii politycznej i krytyki społecznej. Redaktor naczelny muzułmańskiego czasopisma kulturalno-społecznego As-Salam. Obecnie zajmuje się badaniami dla celów pracy habilitacyjnej, stanowiącej próbę rekonstrukcji głównych założeń liberalizmu, takich jak równość, wolność, własność, uprawnienia, jednostka – ze szczególnym uwzględnieniem tezy o indywidualizmie posesywnym C.B. Macphersona. Współredaktor książek: Demokracja – konflikt – wykluczenie (2007), Widma Trzeciego Świata (w druku).

http://religia.onet.pl/wywiady,8/islamofobia-wynika-z-niewiedzy,5114,page1.html
Zapisane
Rafaela
Gość
« Odpowiedz #122 : Wrzesień 12, 2011, 19:59:39 »

Maciej Stańczyk | Onet.pl | 12 Wrzesień 2011 | Komentarze (0)

                                                                 Kto ma prawo do terapii dusz?

Monopol na odprawianie egzorcyzmów należy do Kościoła, ale na rynku funkcjonuje rzesza tzw. świeckich egzorcystów, którzy na wypędzaniu duchów z opętanych dusz zwietrzyli dobry interes. Wystarczy e-mail, żeby pozbyć się złych mocy i odzyskać wigor życia. Oczywiście trzeba za to zapłacić. Księża mówią krótko: - To oszustwo.
Bodaj najbardziej znaną świecką egzorcystką w Polsce jest Wanda Prątnicka. Z wykształcenia psycholog, egzorcyzmami zajmuje się już ponad trzydzieści lat. Jest autorką trzech książek o egzorcyzmach, pisze artykuły, chętnie udziela telewizyjnych wywiadów. Swój gabinet prowadzi w Trójmieście, a przez te wszystkie lata, z jej pomocy skorzystać miało kilkadziesiąt tysięcy osób z całego świata. Osób i duchów, bo Prątnicka twierdzi, że jej terapia pomaga i jednym, i drugim.
- I jedni i drudzy potrzebują takiej samej troski, zrozumienia i takiej samej dozy miłości – pisze na swojej stronie internetowej.

Dołącz do nas na Facebooku

Dalej pisze, że „to, czym się zajmuję może być panaceum na bardzo wiele nieszczęść naszego świata. Od wszelkich stanów zaburzeń psychiki, dewiacji, uzależnień, z ciężkimi chorobami psychicznymi wymagającymi odizolowania włącznie, po choroby chroniczne czy uznawane za nieuleczalne. Problematyka duchów dotyczy również różnych sytuacji dnia codziennego, takich jak uciążliwe zachowanie któregoś z domowników problemy z nauką, z najbliższymi, problemy w pracy czy w biznesie. Często prowadzą one do bezradności, samotności, wyizolowania lub do ciężkiej sytuacji finansowej, zdrowotnej, społecznej”.

W rozmowie z naszym reporterem Wanda Prątnicka dodaje: - W każdym wieku można zostać nawiedzonym przez duchy. One mogą się pojawić w każdym negatywnym momencie naszego życia, kiedy to do końca nie jesteśmy świadomi, kim jesteśmy. I przy alkoholu, i przy hazardzie – podaje przykłady.

Pomagała dwu, trzyletnim dzieciom opętanym przez duchy. Pomagała niepełnosprawnym, chorym psychicznie, takim na których medycyna postawiła już krzyżyk. I jak mówi, przywracała ich do normalnego życia.

Kto pyta nie błądzi - odpowiedz na pytania naszych użytkowników

- Nie nawołuję, żeby rezygnować z lekarzy, leków, szpitali, żeby jedno zastąpić drugim. Uświadamiam tylko, że istnieją jeszcze inne przyczyny naszych problemów, o których do tej pory nie wiedzieliśmy. Warto więc wziąć je pod uwagę i sprawdzić np. przed operacją, czy guz faktycznie spowodowany jest przez raka, czy może przez duchy – podpowiada na swojej witrynie.

Wszystko sprawdzić można właściwie na odległość, bo Wanda Prątnicka nie potrzebuje spotkań z opętaną osobą. Wystarczy rozmowa telefoniczna lub e-mail a w nim: imię nazwisko, data urodzenia, dokładny adres zamieszkania, opis symptomów. Tyle. Choć jest jeszcze jeden ważny warunek, żeby w ogóle Prątnicka zdecydowała się pomóc – kandydat do procesu oczyszczenia obowiązkowo musi przeczytać jej pierwszą książkę.

- Po to, aby poddający się egzorcyzmom człowiek rozumiał przyczynę swojego problemu, co ułatwia proces odprowadzania duchów oraz zapobiega ich powracaniu – mówi nam Prątnicka.
Żyjemy w magicznych czasach. Z jednej strony ludzie odchodzą do kościoła, twierdzą, że wiara to średniowiecze, a zaraz potem idą do wróżek, bioenergoterapeutów, czy tzw. świeckich egzorcystów i wierzą w głoszone przez nich teorie, choćby najmniej prawdopodobne – mówi ks. Adam Siegieniewicz.

Jak egzorcysta, to tylko duchowny

Ksiądz Adam jest egzorcystą. Kapłanem mianowanym przez biskupa do pełnienia tej posługi. Zgodnie z nauką Kościoła katolickiego, tylko duchowny może odprawiać egzorcyzmy. Ksiądz Adam swoją posługę sprawuje w Białymstoku, w tamtejszej parafii pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny z Guadalupe.

- Często zdarza się, że przychodzą do nas osoby, które wcześniej korzystały z usług różnego rodzaju uzdrawiaczy, znachorów, czy właśnie tzw. świeckich egzorcystów. I to paradoksalnie właśnie po tych seansach może dojść do opętania. To nie jest zabawa. Ktoś kto nie ma za sobą modlitwy, kto nie prosi w imię Jezusa, by opętana osoba była wolna od złego, to w czyim imieniu to robi – pyta ksiądz Siegieniewicz.

Na retorycznie zadane pytanie przez białostockiego duchownego wprost odpowiada Katechizm Kościoła Katolickiego. Czytamy w nim, że o egzorcyzmach możemy mówić wtedy, gdy „Kościół publicznie i na mocy swojej władzy prosi w imię Jezusa Chrystusa, by jakaś osoba lub przedmiot były strzeżone od napaści Złego i wolne od jego panowania”.

Kościół gwarantując sobie monopol na odprawianie egzorcyzmów, jednocześnie wysoko stawia poprzeczkę duchownym, którzy mają „pracować” z opętanymi osobami. Kodeks Prawa Kanonicznego mówi wyraźnie, że egzorcyzmów nie może odprawiać każdy ksiądz, ale tylko ci kapłani, którzy otrzymali specjalną zgodę biskupa. Muszą przy tym wykazywać się „„pobożnością, wiedzą, roztropnością i nieskazitelnością życia”.

W Polsce egzorcyści działają w każdej diecezji, jest ich kilkudziesięciu. Wanda Prątnicka mówi jednak, że kiedy ona zaczynała swoją działalność egzorcystów w Europie można było policzyć na palcach jednej ręki.

- W Watykanie był jeden ksiądz na całe Włochy, w Europie zaledwie kilku. Teraz w Polsce jest ich około stu, ale to i tak kropla w morzu potrzeb. Gdyby egzorcystów było w Polsce nawet dziesięć tysięcy, to i tak mieliby co robić. Ludzie staliby do nich w kolejce – mówi Prątnicka.
Renesans egzorcyzmów

Czy problem jest aż tak poważny? Żadnych liczb, choćby szacunkowych, nie ma, ale duchowni mówią o renesansie tematu egzorcyzmów. Ich zdaniem ma to związek z modą na wszelkiego rodzaju praktyki okultystyczne, seanse spirytystyczne, niekonwencjonalne metody leczenia, korzystanie z usług wróżbitów i wszelkiej maści samozwańczych znachorów. Przybyło też osób, które czują na sobie piętno złych mocy.

To z jednej strony sprawiło, że kościelni egzorcyści mieli więcej pracy, a z drugiej uruchomiło lawinę otwierania gabinetów przez osoby, niezwiązane z Kościołem, które na wypędzaniu złych duchów zwyczajnie zwietrzyły interes.

Dzisiaj w sieci bez problemu można znaleźć oferty świeckich egzorcystów, choć nikt dokładnie nie wie, ilu ich funkcjonuje na naszym rynku. Z reguły obok wypędzania złych duchów proponują inne usługi - bioenergoterapii, parapsychologii, radiestezji, jasnowidztwa. Za sesje każą sobie oczywiście słono płacić, nawet po kilkaset złotych.

– Trzeba bardzo mocno podkreślić, żeby ludzie nie chodzili do świeckich egzorcystów, bo oni nie mają żadnego upoważnienia ze strony Kościoła. To jest forma oszustwa, oni zarabiają na biedzie i na naiwności ludzkiej – przestrzegał przed kilkoma laty w wywiadzie dla „Gościa Niedzielnego” ks. Marian Piątkowski, również egzorcysta. Swojego stanowiska Kościół nie zmienił do dziś.
Wanda Prątnicka również była bohaterka reportaży, w których dawna klientka i grupa lekarzy zarzucała jej oszustwo. W 2007 roku sprawą zajmowała się nawet prokuratura. Sama Prątnicka kierowała do sądu pozwy przeciw dziennikarzom opisującym jej praktyki. Z odprawiania egzorcyzmów nie zrezygnowała.

- Żaden ksiądz egzorcysta nigdy nie wystąpił przeciwko mnie. Źle mówią tylko ci księża, którzy nie zajmują się egzorcyzmami, albo nie wiedzą jak je odprawiać – mówi dzisiaj kobieta.

Świecki na pomoc

To, że osoby świeckie nie mają prawa odprawiać egzorcyzmów, nie znaczy, że w ogóle nie ma dla nich miejsca w procesie wypędzania złych mocy. Kościelne prawo dopuszcza tworzenie tzw. grup współpracujących z egzorcystą. Członkowie takiej wspólnoty odmawiają tzw. modlitwy o uwolnienie opętanej duszy. Kanonem stały się już konsultacje duchownych z lekarzami różnych profesji, głównie psychiatrami i psychologami, po to, żeby jeszcze przed odprawieniem egzorcyzmów odpowiedzieć na pytanie czy to rzeczywiście opętanie, czy może choroba psychiczna.

- My wysyłamy ludzi na konsultacje do lekarzy, lekarze z kolei do nas zwracają się o pomoc. Często też medycy obecni są podczas odprawiania egzorcyzmów – tłumaczy ksiądz Adam Siegieniewicz.

O odprawianiu egzorcyzmów przez telefon lub pocztę elektroniczną w kościele nie ma mowy.

http://religia.onet.pl/publicystyka,6/kto-ma-prawo-do-terapii-dusz,5194,page1.html
.........................................................
« Ostatnia zmiana: Wrzesień 12, 2011, 20:02:12 wysłane przez Rafaela » Zapisane
east
Gość
« Odpowiedz #123 : Wrzesień 12, 2011, 21:55:06 »

Cytuj
Zwykle z gruntu potępiane są objawienia, których treść przeczy nauce Kościoła

Nawet, jakby były prawdziwe. Bo prawdziwa może być tylko nauka Kościoła- i nieomylna !! Zatem owieczki, do roboty i nie rozmyślać za dużo. A nie zapomnieć z  plonów swojej pracy oddać procent na tacę !!!!
I żadnych nie planowanych objawień !!! Mrugnięcie
Zapisane
Rafaela
Gość
« Odpowiedz #124 : Wrzesień 13, 2011, 13:30:35 »

                                                                                 Złoty środek

Maciej Müller | Tygodnik Powszechny | 13 Lipiec 2011 | Komentarze (0)
 
Benedyktyn w bramie klasztoru, Włochy. Fot. Getty Images/FPM

O. Notker Wolf, opat-prymas benedyktynów: Równowagę, do której zachęca reguła św. Benedykta, uzyskuje się prostymi sposobami: on nie wymagał nieludzkich wyrzeczeń, ale chciał, żeby rezygnować po odrobinie ze wszystkiego, co sprawia przyjemność. Trochę mniej spać, mniej jeść. I trochę więcej się modlić, ale nie za dużo. Żadnej przesady.
Maciej Müller: Da się chwalić Boga na gitarze elektrycznej? Według niektórych księży rock szkodzi życiu duchowemu...

O. Notker Wolf: Jeśli ktoś tak mówi, to znaczy, że nic z rocka nie rozumie. Pewnie, że istnieje nurt, który brnie w kierunku satanizmu, a młodzi ludzie przechodzą taki okres w życiu, kiedy fascynują się magią i eksperymentują z podobnymi doświadczeniami – ale to nie jest od razu tragedia. Sam byłem na koncercie Iron Maiden, słuchałem „Number of the Beast” i nie sadzę, żeby mi to zaszkodziło... Świat jest zbyt poważny, żeby wszystkie rzeczy poważnie traktować.

Dołącz do nas na Facebooku

To może warto wprowadzić na Msze kapele rockowe, na wzór np. takich nabożeństw jak z filmu „Blues Brothers”?

Bez przesady, wyobrażam sobie takie nabożeństwo, ale nie zaadaptowałbym rocka do Eucharystii. Wokalista i soliści zajmują tu zbyt centralną pozycję, a podczas Mszy w centrum ma być Bóg.

Kto pyta nie błądzi - odpowiedz na pytania naszych użytkowników

Rock o tyle pasuje do chrześcijaństwa, że ma w sobie duży potencjał protestu np. wobec wojny, kłamstwa rządzącego światem, przemocy, wykorzystywania kobiet czy niesprawiedliwego bogactwa. Choć w te dwie ostatnie sprawy wpisują się niestety sami artyści: tacy Stonesi należą do najbogatszych ludzi świata, a dla wielu rockmanów kobieta to tyle co gruppie.

Rock nie jest Ewangelią ani jej substytutem. To po prostu kawałek radości życia. Ten entuzjazm, ekspresja, którą czuje się na scenie...

Nie wydaje mi się, żeby to pochwalił Papież.

No tak, Benedykt XVI nie kocha specjalnie rocka. Ekspresja ciała raczej nie leży w jego wrażliwości... Jan Paweł II kiedyś na placu św. Piotra przysłuchiwał się, mimo deszczu, próbie muzyków, w Bolonii słuchał Boba Dylana. Interesował się światem młodych ludzi, bo wiele lat dzielił z nimi życie nie tylko w duszpasterstwie, ale i w sporcie, turystyce czy w teatrze. Obecny Papież nie miał takich doświadczeń, dlatego nie czuje rocka. Oczywiście nie ma co go do tego zmuszać; jest już chyba na rocka za stary...
Pisze Ojciec w swoich książkach, że świat byłby zdrowszy, gdyby wiara była czymś bardziej oczywistym. Łatwo utyskiwać „dawniej było lepiej”, ale co można z tym zrobić?

Żona naszego perkusisty Christopha Hiebera zaszła w ciążę. Zadzwonił do mnie i prosił o modlitwę, bo jej matka i siostra przeszły kilka poronień. Powiedziałem, żeby się nie martwili, że będę codziennie powierzał ich dziecko Bogu w modlitwie. I w ten sposób towarzyszyłem im przez całą ciążę. Także wtedy, gdy żona kolegi zaczęła otrzymywać środki na podtrzymanie ciąży i kiedy w 28. tygodniu musiała położyć się w szpitalu. W 33. tygodniu ciąży, o północy otrzymałem telefon, żeby się modlić, bo ich dziecko ma już przyjść na świat. Byłem wtedy w hotelu, zostawiłem walizki w pokoju i pobiegłem do kaplicy. Kilka dni później odwiedziłem ich w szpitalu w Monachium i pamiętam, jak szczęśliwa pani Hieber rzuciła mi się na szyję.

Podobnie towarzyszyłem modlitwą rodzinie naszego basisty, kiedy jego dziecko urodziło się z rozszczepieniem wargi, przez dwa lata przechodziło kolejne operacje, a pod koniec wszystkich badań okazało się, że ma również białaczkę. Ta rodzina nie jest specjalnie wierząca, ale też, zdruzgotani tą diagnozą, zadzwonili do mnie, a ja wsiadłem do samochodu i od razu do nich pojechałem. Te historie opowiedziałem kiedyś pewnej pani z ordynariatu Monachium, która odbierała mnie z lotniska. Ona na to: ja też jestem w ciąży i strasznie się boję porodu. Położyłem jej rękę na ramieniu i obiecałem pamięć w modlitwie w intencji jej dziecka. Później od jej znajomej dowiedziałem się, że od tego czasu przestała się bać.

Opowiadam to dlatego, aby wyjaśnić, co tak naprawdę jest zadaniem dla chrześcijan. Muszą mówić językiem, który ludzie zrozumieją, i chodzi nie tyle o mówienie o Bogu, co o życie z innymi. Jeśli uda nam się być dla siebie nawzajem, wiara na nowo stanie się czymś oczywistym, a nie tylko intelektualnym wyzwaniem. Wszyscy powinniśmy przekazywać sobie nawzajem radosną nowinę – w końcu tym właśnie jest Ewangelia.

Przesłanie Jezusa brzmi: „idźcie i uzdrawiajcie”. A więc też: czyńcie ludzi bardziej szczęśliwymi, radosnymi. Bez względu na funkcję, jaką się właśnie sprawuje.
Radzi Ojciec, żeby korzystać w życiu codziennym z porad Reguły św. Benedykta. Ale czy da się w ogóle osiągnąć w życiu rodzinnym taką harmonię i stabilność, jaka jest możliwa w klasztorze?

Tu nie chodzi o prosty schemat, w moim życiu np. nie ma żadnej stabilności, jako przedstawiciel zakonu głównie latam samolotami po całym świecie. Z kolei w średniowieczu mnisi iroszkoccy świadomie porzucali życie monastyczne i wyruszali w pielgrzymkę na kontynent, bo chcieli żyć według nauki Jezusa, który „nie ma miejsca, gdzie by głowę mógł oprzeć”. Chcieli doświadczyć bezdomności Jezusa, a nie stabilizacji w klasztorze.

To, co w każdym życiu da się z Reguły św. Benedykta urzeczywistnić, to pewna rozsądna równowaga. U mnicha to: modlitwa, praca i studiowanie. Radziłbym wszystkim, żeby, bez względu na sytuację życiową, rano po przebudzeniu poświęcili choćby krótki czas na rozmowę z Bogiem, samemu albo z żoną i dziećmi. Podobnie wieczorem warto podsumować miniony dzień, ofiarować go Bogu, być może poprosić o wybaczenie, jeśli coś poszło nie tak, jak powinno. To daje wewnętrzny pokój i jest najlepszym lekarstwem przeciwko syndromowi wypalenia. Ponieważ nadaję swojemu życiu sens.

Podobnie w dziedzinie pracy. Dużo piszę i wygłaszam sporo wykładów o sztuce zarządzania ludźmi. Św. Benedykt mówi, że opat powinien wiedzieć, iż podjął się trudnego zadania prowadzenia ludzi i że musi w związku z tym służyć wielu najróżniejszym charakterom. Także w przedsiębiorstwie szef tak naprawdę powinien być sługą. Zadbać o to, żeby każdy pracownik zajmował stanowisko odpowiadające jego możliwościom i potencjałowi. Dalej: musi pracowników chwalić za wykonane zadania, to dużo ważniejsze niż krytyka; najskuteczniejszą krytyką jest tak naprawdę właściwie wyrażona pochwała. I jest jeszcze jedna zasada zaczerpnięta z Reguły: przy trudnych kwestiach opat wzywa na radę wszystkich współbraci. Szef firmy i ojciec rodziny też może podobnie zrobić. Powinien wszystkich wysłuchać, bo Bóg czasem przemawia przez najmłodszego. Szeregowy sprzedawca dużo lepiej widzi, jakie są bieżące potrzeby rynku, niż menedżer wysokiego szczebla. Niestety, w firmach często obowiązuje zasada jednomyślności.

Benedykt pisze, że opat powinien tak prowadzić sprawy klasztoru, żeby mocni znaleźli to, czego szukają, a ci słabsi nie uciekli. Podobnie szef nie powinien przeciążać swoich ludzi, bo pewnego dnia wszystko może mu się zawalić. Nie może też być perfekcjonistą, jak pisze Benedykt, ani szorować naczynia tak mocno, aż ono pęknie.
To kilka bardzo prostych zasad do zastosowania w życiu każdego, bo wszystkie się wywodzą po prostu z głębokiej miłości do człowieka i z szacunku do tego, że ten drugi też jest stworzeniem Bożym.

Brzmi aż nazbyt prosto...

Jakiś czas temu byłem w Korei Północnej i prowadziłem negocjacje w sprawie założenia szpitala z przedstawicielem partii, twardogłowym komunistą. Ciężko szło, ale pomyślałem w końcu: ten człowiek jest tak samo stworzony przez Boga jak ja, a do tego tak samo przez Niego kochany. To bardzo zmieniło sytuację, bo po pewnym czasie on odczuł, że go szanuję. O to mi chodzi, kiedy mówię, że wiara może zmienić świat i że jest przede wszystkim służbą ludziom. Chrystus mówił: nie przyszedłem do zdrowych, ale do tych, co się źle mają. O tym niestety często zapominali ludzie Kościoła, żądający pocałunku w rękę. To służba daje radość, a nie stanowisko.

Wróćmy do tego, jak szukać harmonii. Żyjemy w czasach, kiedy gnamy do przodu i nie potrafimy się zatrzymać. Nie ma też momentu w życiu, by się o coś poważnie troskać, np. o zdrowie i bezpieczeństwo swoje i rodziny, stan konta, wyniki egzaminu. I tu ma wystarczyć modlitwa rano i wieczorem?

Kiedy dom mi się pali, muszę oczywiście biec. Ale kiedy dom już się spalił, nie ma po co, bo inni już tam są i niczego więcej nie zmienię.

Wewnętrzny pokój to nie kwestia zrealizowania jakiejś bardziej czy mniej skomplikowanej recepty. Pytanie zasadnicze brzmi: ile potrzebuję do życia. A reguła znowu jest prosta: chodzi o dystans do rzeczy materialnych. Wielu menedżerów jest uzależnionych od pieniędzy w takim stopniu jak alkoholicy od wódki. Myślę czasem, czy nie potrzebują terapii odstawienia... Oczywiście z dużą ilością pieniędzy można zrobić wiele dobra i są tacy, którym się to udaje, mający dystans do sum, którymi dysponują. Ale decydująca jest wewnętrzna prawość i właściwa miara.

To dla naszej wolności wyzwanie: jak znaleźć właściwą miarę, zastosować złoty środek, o którym pisze św. Benedykt. To w przypadku każdego będzie inna miara. Dlatego właśnie człowiek otrzymał rozum. Św. Benedykt nie wymagał nieludzkich wyrzeczeń: chciał np., żeby podczas postu mnisi rezygnowali po odrobinie ze wszystkiego, co sprawia przyjemność: trochę mniej spać, trochę mniej jeść, trochę mniej pić, a to, co się przy okazji zaoszczędzi, oddać biednym. I trochę więcej się modlić, ale z kolei nie za dużo. Żadnej przesady w każdej z dziedzin życia. Wewnętrzny pokój polega także na uświadomieniu sobie, że nikt nie jest doskonały, dlatego ja też nie muszę. I zaakceptowaniu własnych granic.
Św. Benedykt np. dopuszczał, żeby mnisi pili wino, bo, jak pisał, w dzisiejszych czasach (VI wieku!) nie dadzą się przekonać, aby zupełnie nie używać alkoholu. Co więcej, w upalnych dniach, kiedy muszą ciężko pracować, opat może pozwolić na więcej. Niemniej, jeżeli ktoś potrafi się alkoholu wyrzec, zasługuje na szczególną pochwałę, a w tych miejscach, gdzie winorośli się nie uprawia, zakonnicy powinni dziękować za to Bogu... Tak, Benedykt nie chce budować kategorycznych sformułowań – takich, że ani kroku dalej. To reguła, a nie przepisy: do zastosowania jej potrzeba zrozumienia – common sense, jak powiedzieliby Anglicy.

Chodzi więc o dystans do pragnień, do namiętności. O próbę spojrzenia na siebie, tak jak wyobrażam sobie, że patrzy na ludzi Bóg. Dla pokoju wewnętrznego ogromnie ważna jest też umiejętność wybaczania. Uraza w sercu nie pozwoli na równowagę. Jeśli nie wybaczę i nie odetnę się od wyrządzonego mi zła, ono będzie mnie dalej pustoszyło.

Do zasad Reguły, dziś zupełnie w życiu codziennym nieobecnych, na pewno należy milczenie.

Żyjemy w kulturze gadulstwa i to jeden z sym­ptomów braku pokoju. Potrzebujemy hałasu i nieustannego mówienia, rozmawiamy czasem tylko po to, żeby nie zapadła cisza, którą określamy jako krępującą. Mówimy za dużo, bo zbyt poważnie się traktujemy. A czegoś, co hałasu nie wywołuje i nie krzyczy o swoje, nie dostrzegamy. Tymczasem do życia wewnętrznego, do osiągnięcia pokoju nie potrzebujemy nieustannych inspiracji z zewnątrz. Cisza jest potrzebna, żeby móc się rozwijać. Inaczej nie wyjdziemy z pułapki zagonienia.

Od drugiej strony patrząc, pierwsze słowo Reguły brzmi: „słuchaj”. Tu znowu odwołam się do kwestii zarządzania: prowadzić oznacza w pierwszym rzędzie właśnie słuchać. Jeśli chcę osiągnąć sukces, muszę wiedzieć, czego klient tak naprawdę oczekuje, wsłuchiwać się w jego potrzeby. I w firmie, i w życiu rodzinnym człowiekowi często się wydaje, że wie wszystko pierwszy. Jeśli ktoś przychodzi z problemem, jestem gotów wyjąc mu pytanie z ust i odpowiedzieć natychmiast. Tymczasem gdy pozwolę mu się wyrazić, może się okazać, że sam znajdzie odpowiedź. I ona do niego trafi o wiele lepiej. Słuchanie to, używając nomenklatury chemicznej, katalizator.

Ale ciągle Ojciec mówi o sytuacji, kiedy człowiek ma możliwość posiadania w nadmiarze rzeczy czy pieniędzy. W jaki jednak sposób pokój wewnętrzny może osiągnąć osoba, której brak środków na utrzymanie, która żyje w permanentnym lęku, np. przed utratą pracy?
Tu zasada zabrzmi ponownie niezwykle prosto. Nie ma innego wyjścia, jak uznać, że takie troski jak konkurencja na rynku pracy, zagrożenie bezrobociem czy choroby to rzeczy, które po prostu są częścią życia. Trzeba to zaakceptować jako część „kontraktu” na ludzkie życie – i to będzie ten pierwszy krok w kierunku pokoju. Kiedy w ten sposób na siebie spojrzymy, uświadomimy sobie, że nie jesteśmy w tej sytuacji wyjątkowi. A jeśli byśmy tylko na tych problemach się skupiali, przestaniemy dostrzegać cokolwiek poza nimi. Wtedy tym trudniej się uspokoić i wyjść im naprzeciw.

Ja dystansu do problemów szukam też w muzyce. Kiedyś w wywiadzie powiedziałem, że kiedy gram, chcę wytupać ze swojego ciała frustrację. Dostałem wtedy list od pewnej pobożnej starszej pani, która mi radziła, żebym więcej się modlił. Odpisałem, że staram się, ale też, że jej bym moich sposobów na frustrację nie doradzał. Wolę zdenerwować kogoś, niż żebym się sam miał denerwować... Mój przeor kiedyś mi powiedział: nie traktuj niczego na tym świecie zbyt poważnie, a już na pewno nie siebie samego. To najlepsza recepta na pokój.

O. Notker Wolf OSB (ur. 1940 r. w Niemczech) jest opatem-prymasem, czyli najwyższym reprezentantem zakonu benedyktynów, liczącego na świecie ponad 800 klasztorów. W 1961 r. wstąpił do opactwa St. Ottilien w Bawarii. Studiował filozofię, teologię, zoologię, chemię i historię astronomii. Od 1971 r. wykładał filozofię w rzymskim Anselmianum. W 1977 r. został arcyopatem swojego klasztoru, w 2000 r. opatem-prymasem. Napisał książki „Uczyć się od mnichów” (Jedność 2009), zbiór felietonów „Z jasnego nieba” i wspólnie z s. Enricą Hosanną poradnik „Sztuka kierowania ludźmi” (Tyniec Wydawnictwo Benedyktynów 2010-11). Jest zaangażowany w dialog międzyreligijny, a także w działalność w Chinach i Korei Północnej, gdzie m.in. negocjował z władzami komunistycznymi w sprawie budowy szpitali.

http://religia.onet.pl/wywiady,8/zloty-srodek,422,page6.html
Zapisane
Strony: 1 2 3 4 [5] 6 7 8 9 |   Do góry
  Drukuj  
 
Skocz do:  

Powered by SMF 1.1.11 | SMF © 2006-2008, Simple Machines LLC | Sitemap

Strona wygenerowana w 0.685 sekund z 19 zapytaniami.

Polityka cookies
Darmowe Fora | Darmowe Forum

chatka yourlifetoday saigo-no-chi ultrawinterfell obozyjenieckie