Ola Miedziejko | Onet.pl | 29 Kwiecień 2011 | Komentarze (0)
Dzięki papieżowi mieliśmy swój kawałek nieba na ziemi
- To właśnie dzięki Papieżowi mieliśmy swój kawałek nieba na ziemi - mówi Zbigniew Gumiński, założyciel Rodziny szkół imienia Jana Pawła II w Polsce.
Jan Paweł II, fot. PAP/Jerzy Ochoński
Zaczęło się w 1998 roku, kiedy to szkoła, do której chodziły dzieci pana Zbigniewa, przyjęła patronat polskiego papieża. - Pomyślałem wtedy, że byłoby dobrze, gdyby dzieci z całego kraju mogły spotkać się osobiście ze swoim patronem - wspomina pan Zbigniew. - Tak powstała nasza Rodzina. Przygotowywaliśmy się do pielgrzymki Jana Pawła II do Polski i udało nam się spotkać z nim w Łowiczu w 1999 roku. Przyjechało ponad 3 tysiące dzieci z 33 szkół jego imienia. Wcześniej przeprowadzaliśmy wśród naszych dzieci liczne konkursy na temat wiedzy o papieżu. Chcieliśmy, by dzieci były świadome swojego patrona, jego dokonań, jego słów, które do nas wszystkich kierował. Dzieci brały udział w konkursie plastycznym, w recytatorskim i z wiedzy o życiu papieża. Przecież jego droga może nas wszystkich wiele nauczyć.
- Moim zdaniem on był święty już za życia - twierdzi pan Zbigniew. Był ważny dla nas, rodziców, ale też ważny dla młodego pokolenia. To przecież niesłychane, że na spotkanie z nim, na Światowy Dzień Młodzieży w Ameryce południowej przyjechało 4 miliony młodych ludzi. Zawsze gromadził miliony ludzi wokół siebie. To pokazywało, jak wielka jest w młodzieży potrzeba posiadania autorytetu, jak mocno potrzebują też, żeby ktoś im imponował. Ktoś, kogo znają, mogą dotknąć, posłuchać.
Sam pan Zbigniew osobiście widział papieża w 2002 roku i do dziś utrzymuje, że było to dla niego bardzo głębokie, poruszające doświadczenie. - To nie było takie zwykłe spotkanie ze zwykłym człowiekiem - wspomina. Jego charyzma była namacalnie odczuwalna. Człowiek wracał ze spotkania z nim jakiś inny, odmieniony, wydaje mi się, że po prostu lepszy.
Dziś Rodzina liczy 1180 polskich szkół. Ich uczniowie spotykają się co roku w październiku na Jasnej Górze, wspominają Ojca Świętego, myślą o nim i o jego przesłaniu. Kontaktują się ze sobą poprzez swoją stronę internetową, organizują wspólne przedsięwzięcia. - To nieprawda, że dzieci nie są zainteresowane dziś niczym poza przyjemnościami, że są złe i agresywne - twierdzi Zbigniew Gumiński. - Widzę to, kiedy z nimi rozmawiam, kiedy razem przygotowujemy te naszą wspólną coroczną pielgrzymkę. Oczywiście, że ważny jest dla nich internet, komórka czy rozrywka, ale też prawdą jest, że wielu z nich szuka odpowiedzi na fundamentalne pytania, dlaczego żyjemy, dlaczego małe dzieci chorują na raka, dlaczego umieramy w cierpieniu. I kiedy wsłuchują się w Ojca Świętego, kiedy patrzą na jego życie, to znajdują w nim odpowiedzi właśnie na te trudne pytania. On był boski od zawsze, całe jego życie na to wskazuje, nawet to, jak publicznie pokazywał swoją chorobę Parkinsona, było znamienitym świadectwem jego boskości. On się z tą chorobą nie chował, nie wstydził się jej, pokazywał nam, jak należy cierpieć z godnością. Widzieliśmy go na wózku inwalidzkim, obserwowaliśmy, jak choroba się rozwija. Mogliśmy ją odnieść do naszych własnych nieszczęść. Nie znam osoby, która po spotkaniu z nim nie mówiłaby, że przeżyła coś niesamowitego, niezwykłego. To wielkie szczęście, że dane nam było mieć w jego osobie nasz kawałek nieba na ziemi.
- Gdy myślę sobie o tym, jakim Karol Wojtyła był człowiekiem, jak toczyły się jego losy, jak bardzo był otwarty na innych i na pomoc drugiemu człowiekowi, to jasne jest dla mnie, że nie można żyć tylko dla siebie - mówi pan Zbigniew, społecznik od lat, założyciel radomskiego Banku Żywności. I choć pracuje zawodowo, to wciąż znajduje czas, by organizować wspólne akcje z innymi i dla innych. Jak choćby Rodzina szkół imienia Jana Pawła II.
Teraz, gdy zbliża się beatyfikacja, pan Zbigniew, wraz z delegacją Rodziny szkół, jedzie do Rzymu, by przeżyć ten ważny dla Polaków dzień. Będziemy mieli swój baner, ale też przypięte do ubrań białe kokardki - wyjawia. - To taki nasz symbol tego, że w śmierci Papieża, która była przecież smutnym wydarzeniem, jest też coś jasnego, jest nadzieja, jest pewien odcień bieli.
- Wtedy, w kwietniu, gdy Jan Paweł II odchodził, płakaliśmy nie razem, płakaliśmy oddzielnie. Każdy z nas miał swoje łzy, swój ból - wspomina pan Zbigniew. – Dziś, gdy będziemy przeżywać jego beatyfikację, myślę, że będziemy razem. Obojętnie, czy ktoś jest z PiS-u czy z SLD, będziemy wspólnie świętować, modlić się i cieszyć, że Ojciec Święty, który dla wielu Polaków już od dawna jest święty, od dawna ludzie modlą się do niego, stanie się świętym w opinii Kościoła i Watykanu. To nie każdemu się zdarza, że miał okazję żyć w tym samym czasie, co człowiek uznany za świętego, jest przecież wielu świętych, ale czy mogliśmy się z nimi spotykać, rozmawiać? Nie - twierdzi pan Zbigniew.
- A potem? – zastanawia się głośno. Gdy już przeżyjemy beatyfikację? - A potem wrócimy do domów, będziemy robić, to ,co w naszym życiu najważniejsze i będziemy czekać na następny krok. To znaczy na kanonizację Jana Pawła II. W każdym razie ja będę czekał na pewno.
http://religia.onet.pl/publicystyka,6/dzieki-papiezowi-mielismy-swoj-kawalek-nieba-na-ziemi,175,page1.html.................................................
Stefan Wilkanowicz | Tygodnik Powszechny | 9 Czerwiec 2011 | Komentarze (4)
Zejście z piedestału
- Panuje u nas daleko posunięty indywidualizm, a biskupi czują się utwierdzeni na swoich tronach, że wizja Kościoła soborowego nie jest im potrzebna - mówi w wywiadzie dla "Tygodnika Powszechnego" bp Tadeusz Pieronek. - Trzeba bić na alarm: biskupstwa w Polsce to dwory. A dwór i służba to fałszywa wizja Kościoła - dodaje.
Bp Tadeusz Pieronek fot. Waldemar Kompała / Agencja Gazeta
Stefan Wilkanowicz: Podczas beatyfikacji Jana Pawła II jego następca zwracał uwagę, że Kard. Wojtyła był twórczo obecny na Soborze Watykańskim II, a jako papież wcielał w życie soborowego ducha. A przecież mam wrażenie, że duch Soboru nie wszedł w pełni do Kościoła w Polsce.
Bp Tadeusz Pieronek: Bo nie dojrzeliśmy do wykorzystania doświadczenia i dorobku Soboru! Panuje u nas daleko posunięty indywidualizm, a biskupi czują się tak utwierdzeni na swoich tronach, że wizja Kościoła soborowego nie jest im potrzebna. Bo mają władzę. I uważają, że lepiej myślą niż wszyscy ci, którymi rządzą, bo... sam nie wiem – myślą, że mają natchnienie? Rzecz nazwał po imieniu o. Ludwik Wiśniewski i hierarchowie mają mu to za złe. Sam napisałbym podobnie. Trzeba bić na alarm: biskupstwa to w Polsce dwory. A dwór i służba to fałszywa wizja Kościoła. Na Soborze powiedziano jasno: wiernymi Kościoła są wszyscy jego członkowie, od papieża po świeckiego. I odpowiedzialność za wspólnotę rozkłada się na wszystkich.
Te postanowienia Wojtyła planował wprowadzić w Polsce poprzez Synod Krakowski, zwołany w 1972 r.
To był synod duszpasterski, czyli obejmujący całość życia człowieka. To go odróżniało od dotychczasowych synodów jurydycznych, gdzie zbierało się duchowieństwo, aby ustawiać życie Kościoła zgodnie z własną wizją. A ponieważ uporządkować sprzeczne pomysły mógł tylko biskup-władca, synod polegał na tym, że świeccy-poddani słuchali, co ekscelencja ma do powiedzenia.
Dołącz do nas na Facebooku
Jak rewolucyjne było podejście Wojtyły, świadczą problemy, na jakie wcześniej napotkał. W 1971 r. zwrócił się do prymasa Stefana Wyszyńskiego z propozycją zwołania synodu plenarnego (ogólnopolskiego) – bez skutku. Nie zyskał poparcia. Poprosił więc jako metropolita krakowski o przeprowadzenie synodów w podległych diecezjach: częstochowskiej, krakowskiej, katowickiej, kieleckiej i tarnowskiej. Katowice zrobiły synod jako pierwsze, co wywołało dobrze rozumianą konkurencję. Kolejny był Kraków. Inne diecezje odpowiedziały, że nie mają zaplecza. Wtedy kardynał postanowił rzecz poprowadzić sam, w formie Duszpasterskiego Synodu Archidiecezji Krakowskiej.
Kiedy w 2003 r. skończyłem rozmowę z Janem Pawłem II o Ukrainie, zapytał: czy w Polsce pamięta się o Synodzie Krakowskim? Musiałbym udzielić przykrej odpowiedzi, więc wymijająco pokiwałem głową.
Papież wiązał z dziedzictwem tego Synodu wielkie nadzieje dla Kościoła w Polsce. Bo Synod, zwłaszcza na zebraniach plenarnych, kiedy gromadzili się ludzie z całej diecezji, był wielkim świętem: głosowania, Msza i agape. Wojtyła cenił to wydarzenie ze względu na jego podwójny efekt. Pierwszy – otwierał ludzi na siebie. I to w sensie szerokim, bo i w życiu cywilnym nie mieli okazji do takich spotkań, i w życiu religijnym częściej zapewne spotykali się z proboszczem niż z kolegami. Mieli więc satysfakcję, że mogą zabrać głos, do tej pory nikt się ich o nic nie pytał. Po drugie ludzie, którzy przeszli Synod, zdobyli doświadczenie dla życia obywatelskiego i wyzwań stojących przed Polską po 1989 r.
Mam doświadczenie nie tylko Synodu Krakowskiego, ale też późniejszych: Metropolitalnego i Plenarnego. Ten ostatni, zwołany w latach 90., został przez biskupów potraktowany jako zło konieczne. Szybko zaczęli go kontestować. Nie szło się ich doprosić o cokolwiek. Niektórzy mówili mi: „Nie, bo ja będę robić synod diecezjalny”. Na miłość boską! Rób sobie diecezjalny, ale wspomóż plenarny, bo to działanie ogólnopolskie.
Dlatego ważne było przezwyciężenie podejścia, że za Kościół odpowiadają duchowni, a wierni są petentami. Kard. Wojtyła dawał ten sygnał: wszyscy są odpowiedzialni za Kościół.
A pamiętajmy, jak dla duchownych istniejąca wówczas sytuacja była wygodna. Znajdowali się na piedestale, powołując się na władzę mogli wszystko. Tymczasem Sobór opisał służbę kapłańską przez ewangeliczny obraz umywania nóg. Kard. Wojtyła miał przekonanie przełomowe w Kościele, że także świeccy przekazują wiarę – w życiu rodzinnym, w pracy – więc trzeba ich słuchać. To była pierwsza myśl, którą wyraził w odpowiedzi na apel Jana XXIII o sugestie co do planowanego soboru. Wojtyła z jednej strony położył w niej nacisk na konieczność zmian instytucjonalnych (m.in. aby dać możliwość powrotu do Kościoła kapłanom, którzy kapłaństwo porzucili), a z drugiej strony snuł wizję odpowiedzialności za Kościół wszystkich, którzy do niego należą. Wykazał się oczytaniem w tzw. nowej teologii, która dążyła do otwarcia Kościoła na świat, a świata na Kościół. Wiarę religijną podważano niemal wszędzie. W krajach zniewolonych narzucano poglądy sprzeczne z chrześcijaństwem, w krajach zachodnich pieniądz zasłonił prawdy ostateczne.
Kard. Wojtyła miał szczęście, bo udało mu się z komunistycznej Polski wyjechać na wszystkie cztery, coroczne sesje Soboru.
Nie opuścił żadnych obrad Soboru. Chociaż raz był tego bliski. Gdy wypadła tygodniowa przerwa z okazji Wszystkich Świętych, pojechał na Sycylię. Spotkał się z abp. Katanii Guidem Luigim Bentivoglio. W dniu, w którym miał lecieć z powrotem na obrady, pojechał jeszcze zobaczyć Etnę. Schodząc z wulkanu, usiadł na kamieniu i zaczął odmawiać brewiarz. Zakłopotany kierowca ponaglał go, bo wkrótce miał odlecieć samolot, a Wojtyła spokojnie się modlił. Gdy w końcu dojechali na lotnisko, było 15 minut po planowanym odlocie. Ale okazało się, że na pokładzie znajduje się abp Bentivoglio, który spodziewając się w samolocie spotkać Wojtyłę, przekonał załogę, żeby poczekała.
Na szczęście! Bo podczas Soboru był jednym z nielicznych biskupów całkiem samodzielnie myślących. Na pierwszej sesji biskupi mieli swoje spotkania, podczas których Prymas Polski wyznaczał im tematy, na które mieli się wypowiadać. A Wojtyła mimo to wybierał dodatkowo te tematy, na których się znał. Sam swoje wypowiedzi i interwencje pisał i wygłaszał po łacinie. Dał się poznać. Dlatego powierzono mu pracę dotyczącą dwóch ważnych tematów.
Jeden to kwestia wolności religijnej. „Dignitatis Humanae” była deklaracją rewolucyjną – i Wojtyła ma w tym swój udział! Ludzie Kościoła robili z tej wolności karykaturę, narzucając wiarę siłą; tymczasem Bóg daje wiarę, ale to człowiek się na nią otwiera. Nie ma wartości to, co człowiek da Bogu z przymusu. Drugi temat zaowocował konstytucją „Gaudium et spes”, do której Wojtyła wniósł doświadczenie komunistycznego zniewolenia: ścierania się zła i dobra w sytuacji, w której to zło ma do dyspozycji wszystkie narzędzia – a mimo to dobro nie dało się stłumić. To nie były przelewki, bo ludzie ginęli za wiarę. Więc głównie tymi tematami zajmował się kardynał w przerwach Soboru. Wojtyła czuł się w Rzymie słuchaczem tego, co Bóg mówi do Kościoła.
Pamiętam, że już w czasie trwania Soboru mówiło się o wiośnie, która ma zawitać do Kościoła. Ale jednak w Polsce sprawa nie była tak oczywista, jak na Zachodzie, bo po prostu nie było pełnej możliwości informowania o działaniach i sensie soborowych prac.
Sobór propagandowo pokazywano jako walkę pomiędzy konserwatystami, rozumianymi jako Kościół, a nielicznymi progresistami, których utożsamiano ze zwolennikami marksizmu. Wojtyła wiedząc, że Sobór nie jest dla katolików w Polsce jasny, pisał z obrad listy do swoich diecezjan, informując o bieżących pracach. Kiedy przyjeżdżał do Krakowa z Rzymu, zawsze miał w kościele św. Anny wykład o ostatnich pracach Soboru.
A wokół Soboru rzeczywiście istniała specjalna, wiosenna atmosfera. Już ustalenia pierwszej sesji – odwrócenie ołtarza twarzą do ludzi i wprowadzenie języków narodowych – były rewolucją. Wierni nierozumiejący, co się mówi podczas Eucharystii, stali się aktywnymi uczestnikami Mszy. Dla Wojtyły to był znak działania Ducha Świętego poprzez Sobór. Mówił wprost, że ma poczucie zaciągania długu jako ten, kto został posłany, by służyć Chrystusowi (czyli Kościołowi).
Kard. Wojtyła po Soborze opracował studium „U podstaw odnowy” i starał się rozpocząć ogólnopolską inicjatywę dla realizacji soborowych uzgodnień.
Tyle że starania ogólnopolskie się nie powiodły. A książka była niejako podręcznikiem dla synodu – syntezą Soboru widzianego oczyma Wojtyły. Bo dokumenty Vaticanum II to obszerne, hermetyczne dzieło, więc sama lektura nie owocowała przyswojeniem. W 1971 r. Wojtyła stworzył komisję, która przez 12 miesięcy przygotowywała synod. Data została wybrana celowo: w 1979 r. przypadała 900. rocznica śmierci św. Stanisława, biskupa i męczennika, czczonego przez Wojtyłę patrona diecezji i Polski. Był on też znakiem sporu między państwem a Kościołem, ateizmem a wiarą: święty zabity przez króla za nieposłuszeństwo i upominanie się o prawa wiernych. Wojtyła skorzystał z tradycji pasterzowania Stanisława przez 7 lat – na tyle samo zaplanował synod. W takim czasie można było zmieścić poważny wysiłek duszpasterski, którego celem było przekazanie dorobku soborowego społeczeństwu polskiemu.
No właśnie: nie tylko wiernym, ale całemu społeczeństwu. Dlaczego?
Społeczeństwo było indoktrynowane, oficjalny pogląd na świat wykluczał religię, ludzie byli poranieni przez agresywny ateizm, cenzurę, represje. Ludzie byli niedoinformowani, skażeni doktryną komunistyczną, a przede wszystkim zastraszeni. Nie gromadzili się i nie rozmawiali na tematy gospodarcze, polityczne czy religijne, bo to było ścigane. Atmosfera braku wolności powodowała, że nie było instytucji, do której można było się zwrócić.
Tu wracamy do Synodu Krakowskiego: trzeba było stworzyć płaszczyznę, która byłaby miejscem do rozmowy i dialogu – niekoniecznie na tematy religijne – gdzie ludzie mogą się przed sobą otworzyć. Kard. Wojtyła działając religijnie, budząc poczucie godności i wolności człowieka, osiągnął cel nieoczekiwany, a może z nadzieją zakodowaną od początku? Że coś pęknie, ludzie przestaną się bać i zdecydują się wziąć odpowiedzialność za to, co się wokół nich dzieje. Z tego narodziła się myśl, by powstały zespoły synodalne. Zespołem miało być grono ludzi, którzy brali do ręki teksty soborowe, czytali je, komentowali, przy okazji także modlili się, czytali Pismo święte, ale też: poznawali się nawzajem i otwierali na siebie.
To był długi proces, który musiał odbywać się etapami. Dokumenty trzeba było wytłumaczyć, rozjaśnić, pokazać, dlaczego są ważne w życiu społecznym i prywatnym, jak w ich duchu działać. Ale teksty były po łacinie, a władza zezwoliła na wydrukowanie tłumaczenia zaledwie w 10 tysiącach egzemplarzy. Czyli gdyby cały nakład ściągnąć do Krakowa, zabrakłoby materiału dla zespołów. Zaczęto więc przepisywać je na maszynie przez kalkę. Jedni pisali, drudzy rozwozili, kolejni przekazywali dalej. Trudny był też dobór przewodniczących: musieli posiadać intuicję organizacyjną, umiejętność referowania i prowadzenia dyskusji. W tamtym czasie w Polsce nie było takich osób. Wojtyła wymyślił, żeby sięgnąć do przedwojennych grup Akcji Katolickiej. Szukaliśmy też jakichkolwiek, nawet różańcowych grup przyparafialnych, byleby ludzie już się znali i byli zorganizowani. Tak to się zaczęło.
Pamiętam, jak kard. Wojtyła szacował, że wszystkich zespołów uda się powołać, ostrożnie szacując, pięćdziesiąt. A powstało ich ok. 500. Zdarzały się oczywiście fikcyjne zespoły, ponieważ rozpadły się zaraz po założeniu, ale intensywnie pracowała minimum połowa.
Niektóre pracują nieformalnie do dziś! Motorem było kilkanaście osób, tzw. Komisja Główna. Przewodził bp Stanisław Smoleński, asystował i rządził kard. Wojtyła. Komisja musiała stworzyć koncepcję dokumentów synodalnych, ale nie zestaw nakazów, jak postępować – bo nie o to tu chodziło, tylko o drogę, jaką przebywamy, jak się zmieniamy, jak zmienia się Kościół.
Szkieletem okazała się nauka o kapłaństwie powszechnym, czyli wszystkich ochrzczonych, a więc o uczestnictwie każdego ochrzczonego w potrójnej misji Chrystusa. Chrystusa jako: Pasterza, Kapłana, Króla. Kluczem było uzasadnienie i zrozumienie tych zagadnień. Misja pasterska polega na uczestnictwie w trosce o Kościół, głównie przez przekaz wiary, i np. program na pierwszy rok prac mówił o przekazie wiary w rodzinie. Ludzie mogli to natychmiast wcielać w życie w domach. Rodzice usłyszeli, że ich zadaniem jest uczestnictwo w nauczaniu Kościoła, szczególnie w czasach, kiedy religia nie była obecna w szkole.
Każdy dokument był podzielony na trzy części. Pierwsza – to głos Boga i głos Soboru do człowieka. Druga – obraz sytuacji, jaka jest w tej dziedzinie w życiu ludzi (uczestników zespołu). Trzecia – wyciągnięcie wniosków, wskazanie, co robić, aby pogodzić wołanie Boga i życie codzienne. Wojtyła bardzo pilnował tego podziału. Nie chciał, aby wysunąć na pierwszy plan oceny sytuacji, bo to mogłoby doprowadzić do wypaczenia interpretacji części teologicznej, która jest mową Boga. Rzeczywistość socjologiczna jest zaś tak krzykliwa, że powoduje bunt i chęć zmian tego, co nam nie pasuje. Kardynał chciał, żeby najpierw wsłuchać się w słowo Boże, a dopiero potem harmonizować życie – spójne życie chrześcijańskie jest najważniejszym świadectwem Kościoła.
A do takiego świadectwa jako Kościół już dorośliśmy?
c.d.n