Militarne Sekrety - ''Wielkiej Budowy'' - O tym powinniśmy też wiedzieć
Góry Sowie nazywane są Górami Śmierci. W centrum Głuszycy (niem. Nieder Wüstegiersdorf) do dzisiaj można znaleźć pod małym zalesionym wzniesieniem szczątki ludzkie. Na takie miejsca można natknąć się na całym terenie tzw.''robót podziemnych''. Aby w pełni zrozumieć warunki życia na terenie „Wielkiej Budowy'' musimy zrozumieć, że do wykonywania prac ''zatrudniano'' niewolników z najcięższych założonych tutaj obozów pracy. Dzień powszedni więźnia był niekończącą się męką i katorgą, pasmem cierpień i zwierzęcej wręcz egzystencji. Wszystko to w warunkach urągających wszelkim ludzkim uczuciom. Z dostępnych wspomnień świadków tamtych wydarzeń można spróbować odtworzyć wygląd takiego „normalnego" dnia na budowie. Najlepiej określić by ją można stwierdzeniem - budowy z potu, krwi i łez.
Tryb życia obozowego został podporządkowany jednemu celowi - potrzebom organizacji wykonywanych robót. Dzień powszedni na budowie, w przybliżeniu, wyglądał następująco: rozpoczynał się zazwyczaj o godzinie czwartej rano, dosyć brutalną pobudką, na którą składały się krzyki i bicie. Więźniowie byli następnie wyganiani na plac apelowy, gdzie stali niezależnie od pogody do godziny szóstej rano. W tym czasie obozowi kapo przygotowywali wszystkie bloki do apelu porannego. Komanda robocze formowani: były zgodnie z przysłanym na dany dzień zapotrzebowaniem od konkretnej firmy. Szeregi więźniów wyrównywano krzykiem i biciem. W końcu nadchodził czas apelu. Rozpoczynało się doprowadzone do absurdu kilkakrotne liczenie, ostateczne równanie szeregów, co trwało aż do pojawienia się na placu Lagerfihrera. Na jego widok Lageraltester podawał komendę: Achtung, Mtitzen abl, Augen rechts! Potem składał meldunek. Lagerfuhrer jeszcze raz przeliczał szeregi i w końcu podawał komendę -Ahmarsch! Lageraltester rozkazywał: Rechts mu! Auegen links' Gleischrirtt marsch! Apel był skończony.
Po dotarciu na miejsce, poszczególne komanda rozpoczynały najczęściej 10 - cio lub 12 - sto godzinny dzień pracy. Należy w tym miejscu dodać, że długość dnia roboczego na różnych odcinkach budowy nie była taka sama. O ile komanda pracujące na powierzchni obowiązywał 12-sto godzinny dzień pracy, o tyle komanda drążące podziemia pracowały tylko 8 godzin (ale za to na trzy zmiany). Na powierzchni pracowano na jedną zmianę. Do pracy chodziło się codziennie, oprócz niedziel, kiedy to więźniowie stali cały dzień na Apelplatzu. Dla wielu było to bardziej męczące niż sama praca. Pogoda panująca danego dnia nie miała najmniejszego znaczenia. Jak wspomina Abram Kajzer:
„Dzisiaj była straszna burza. Stojąc od czwartej do szóstej rano na apelu, pod gołym niebem, przemokliśmy do suchej nitki. Łudziliśmy się, że nie pójdziemy do pracy. Błagaliśmy o to w duchu Boga, ale to nic nie dało. Deszcz lał przez cały dzień. Ociekające pasiaki przylgnęły nam do ciał. Przestało skutkować bicie majstra i wachy. Nikt nie był zdolny poruszyć łopatą lub kilofem. Rozeszliśmy się na wszystkie strony. Każdy krył się w lesie, pod drzewem i szczękał zębami".
Od godziny siódmej do dwunastej trwała nieprzerwana praca, której towarzyszyło ciągłe poganianie i pokrzykiwanie majstrów z OT. Ci ostatni, jak zeznają więźniowie, niewiele różnili się okrucieństwem od esesmanów i kapo. Od godziny dwunastej do trzynastej trwała przerwa na obiad. Składał się z zabarwionej wody o jakimś nierozpoznanym smaku. Komanda „spożywały" zupę, a następnie szybko powracały na miejsce pracy. Ta trwała już do zmroku. Słaniające się na nogach szeregi niewolników wracały do obozu w zupełnych ciemnościach. Jeszcze przy bramie trzeba było sprężyć krok, aby nie zginąć od ciosu pałką, zadanego przez wściekłego kapo. Obok bramy stał bowiem Lagerfuhrer i razem z Lageralteste liczyli swoich „poddanych". Na miejscu czekała na nich, jak zawsze, wodnista zupa i kawałek chleba z trocin. Wreszcie, około godziny dwudziestej trzeciej, zmordowani ludzie padali, jak kłody, na wytarte sienniki, aby zapaść w kamienny sen. Nazajutrz czekał ich kolejny dzień pracy, męki, a być może... śmierci.
Aby w pełni zrozumieć warunki życia na terenie „Wielkiej Budowy", musimy jeszcze dowiedzieć się o kilku (z pozoru mało istotnych) rzeczach, a mianowicie: jak więźniowie byli ubrani, co jedli, gdzie lub raczej jak mieszkali. Jeżeli chodzi o ubiór więźnia, to nie było tutaj jakichś specjalnych norm. Więźniowie w przeważającej części byli ubrani w drelichowe spodnie i bluzy w niebiesko-białe pasy. Pod spodem nosili cienkie kalesony i koszule, najczęściej pełne pcheł i wszy, za „posiadanie" których groziła notabene kara śmierci. Na nogach nosili drewniane trepy, a co szczęśliwsi mieli nawet czapki. Ubiory takie noszono przez cały okrągły rok - zarówno upalnym latem, jak i mroźną zimą. Możemy sobie tylko wyobrazić, jak straszne męki przechodzili więźniowie, przebywający w tych kilku podartych łachmanach na trzydziestostopniowym mrozie. Abram Kajzer wspomina:
„Dziś był wyjątkowo mroźny dzień. Nic mogłem dać sobie rady przy pracy. Nie mogę też chodzić. Stopy pieką jak przypalane żywym ogniem. Chodzę boso. Moje drewniane trepy są całkiem zdarte, pasiasta bluza za ciasna, toteż w odstępach między guzikami prześwieca gołe ciało smagane przez mroźny wiatr. Drżę z głodu i zimna".
Więźniowie, ryzykując nierzadko życiem, próbowali radzić sobie na różne sposoby. Pod bluzę wpychali papier z worków po cemencie, zaś na nogach obwiązywali sobie drutem kolczastym kawałki desek, aby tylko nie chodzić boso. Nie ma chyba gorszej tortury, niż chodzenie przemrożonymi stopami po ostrych odłamkach skalnych lub stanie cały dzień w lodowatej wodzie potoku, przy jego regulacji. Jeżeli chodzi o wyżywienie, to nic różniło sic ono specjalnie od Jadłospisu" stosowanego we wszystkich innych obozach. Na śniadanie podawano jedynie miskę kawy zbożowej, na obiad kolorową wodę o smaku, np. grochówki, w której pływały kawałeczki rozgotowanych ziemniaków lub brukwi. Często też dodawano odrobinę nadpsutego końskiego mięsa. Na kolację więzień otrzymywał ponownie zupo-podobną wodę i około 250 gramów chleba (kilogramowy bochenek przypadał na czterech więźniów) z odrobiną margaryny i kiełbasy. Całkowita wartość kaloryczna tych wszystkich potraw nie przekraczała 400 kalorii, tak więc więźniowie wykonujący pracę przewidzianą dla dobrze odżywionego siłacza, padali jak muchy z głodu i wyczerpania. Znane są przypadki, że więźniowie próbowali jeść korę z drzew (trawę jedzono regularnie), co chyba dobitnie świadczy o straszliwym głodzie jaki panował na budowie. Jakby tego było mało, to przywiezionym na budowę więźniom nie zapewniono żadnych, nawet elementarnych, warunków higieny. Więźniowie nie mieli się gdzie myć, chodzili zawszeni i zapchleni Nie ma się zatem co dziwić, że w końcu na Baustelle(obóz) wybuchła epidemia tyfusu, która pochłonęła około 7 tys. Ofiar.
„Natychmiast zasnął i prawie natychmiast się obudził.. Cały bok, na którym leżał, palił go i swędział opuchnięty pulchnymi bąblami. Nad siennikiem ujrzał coś co przypominało opar unoszący się nad mokradłem. Zjawisko to wywoływały dziesiątki tysięcy, a może miliony skaczących pcheł".
O zdrowie więźnia nikt się nie troszczył. Obozowe rewiry były najczęściej umieralniami, do których znoszono najsłabszych muzułmanów. Po kilku dniach jechali oni do krematorium w KL Gross Rosen lub trafiali do któregoś z masowych grobów, jakże licznych na terenie budowy. Najczęstszym powodem śmierci było wyczerpanie. Wielu umierało na gruźlicę, zapalenie płuc, biegunkę głodową czy też zwykłe przeziębienie, które w warunkach obozu najczęściej kończyło się w krematorium. Nikt nie przejmował się ciężkimi uszkodzeniami ciała więźniów, do jakich dochodziło w trakcie pracy. Jeżeli ktoś nie miał siły, aby stawić się do pracy, to po prostu dobijano go, bowiem nie przedstawiał już żadnej wartości jako robotnik. Należy tu dodać, że wartość siły roboczej firmy przeliczały w markach - 5 RM za robotnika wykwalifikowanego i 4 RM za zwykłego pracownika fizycznego. Opłatę firmy wnosiły do Głównego Urzędu Administracyjno-Gospodarczego Rzeszy. Poniżej przedstawiam raport lekarza obozowego AL Riese. Mowa jest w nim o stanie służby zdrowia na terenie „Wielkiej Budowy" zimą 1945 roku. Wynika z niego jasno, że Niemcy zdawali sobie sprawę z katastrofalnych warunków sanitarnych, które panowały na budowie, lecz nie robili nic, aby stan ten uległ zmianie:
LagerArzt AL Riese - Wustegiersdorf 26.01.45 r.SS Standortarzt Gross Rosen
Wpłynęło 06.02.45 r.
Dot.: Raport o służbie zdrowia w AL Riese w okresie od
26.12.44 do 25.01.45 r.
Odn. rozkaz lekarza garnizonowego SS, Az.:49/9.44/Dr.E. do
lekarza garnizonowego SS Gross Rosen
I. Obsada wojskowa
l/wielkość obsady wojskowej 7/192/681
2/liczba chorych na rewirze w opisanym okresie 23
3/liczba żołnierzy leczonych ambulatoryjnie 135
II. Więźniowie
l/liczba chorych w szpitalu w opisanym okresie 7 140
2/obłożenie szpitala w dniu 25.01.45 3 496
3/więźniowie leczeni ambulatoryjnie 29 750
4/liczba lekarzy 63
5/liczba pielęgniarzy 56
6/liczba lekarzy-więźniów 60
7/liczba pielęgniarzy-więźniów 66
8/przeciętne obłożenie szpitala 3216
Ale to jeszcze nie wszystko. Koszmar nie kończył się bowiem na tym, że więźniowie chodzili prawie nadzy, głodni do nieprzytomności, brudni i schorowani. Musieli jeszcze stawić czoła jednej przeszkodzie - okrucieństwu i zwykłemu sadyzmowi majstrów z OT, esesmanów, kapo oraz każdego, kto miał jakąkolwiek władzę nad nimi. Ta właśnie przeszkoda była najtrudniejsza do pokonania. Do historii przeszły już nazwiska takich sadystów, jak np. SS Unterscharfuhrer Liidecke, który zabijał więźniów młotkiem czy też Maxa Krause - zwanego „Krwawym Maxem". Jego ulubionym „orężem" była gumowa pałka. Wielkim okrucieństwem odznaczał się także kierownik Oberhahn, który rozkazywał wyganiać prawie nagich więźniów do bezsensownego przerzucania zwałów śniegu z miejsca na miejsce. Wielu, bardzo wielu, przypłaciło ten „pomysł" życiem.
Nie sposób wymienić tutaj każdego, znęcającego się nad więźniami i dokonującego potwornych, a zarazem bardzo wymyślnych zbrodni. Świadek - T. Moderski - wspomina, że widział, jak dwóch esesmanów założyło się o to, czy uda im się jednym uderzeniem siekiery przeciąć więźnia na pół (!!!). Zwycięzca miał otrzymać skrzynkę wódki. Więźniów zabijano drewnianymi styliskami łopat, duszono poprzez stawanie na kołku przyłożonym do szyi, zakłuwano bagnetami, topiono w beczkach i zbiornikach przeciwpożarowych lub po prostu kończono ich życie strzałem w tył głowy. Według świadków i istniejących dokumentów dziennie umierało około 50 więźniów. Możemy więc sobie wyobrazić, jakim piekłem była sowiogórska budowa. Dokładna liczba ofiar przedsięwzięcia budowlanego Olbrzym nie została ustalona. Przypuszcza się, że zginęło około 40 tyś. więźniów, jednak ich liczba może być znacznie większa. Do dziś pozostaje niewyjaśniony los około 20 tyś. więźniów, których skreślono z ewidencji KL Gross Rosen w grudniu 1944 roku i rzekomo wysłano w rejon AL Riese, dokąd nigdy nie dotarli. Jak zeznaje Jan Nowak:
„(...) wydawało mi się rzeczą dziwną, że w ciągu jednego dnia zniknęło tylu więźniów, więc zwróciłem na to uwagę przyjmującemu meldunki esesmanowi, na co ten odparł, że meldunek jest prawdziwy. Wydarzenie to było szeroko komentowane przez esesmanów, że ilość więźniów zmniejszyła się o taką wysoką liczbę".
Jan Nowak dodał jeszcze, że z fragmentów rozmów podsłuchanych wśród SS "wywnioskował, iż transportu tego pozbyto się poprzez wprowadzenie go do jakiegoś tunelu i wysadzenie wejścia.
Z kolei Pan Czesław S. z Bytomia tak wspomina swój pobyt w Górach Sowich w latach wojny:
„Byłem więźniem komanda Wustewaltersdorf. Lagerfuhrerem był niewysoki oficer SS, z którego twarzy nie schodziło rozbawienie. Jeździł zawsze po terenie budowy na koniu z małokalibrowym karabinkiem w ręce i strzelał śrutem do więźniów, którzy na uboczu załatwiali swoje potrzeby fizjologiczne. Kiedyś był zapalonym myśliwym i teraz tak sobie polował. Moim hauptkapo był Wilhelm Weiss, który wiele mi pomógł i był moim przyjacielem. W obozie był też jego syn, ale Weiss nikomu nie mówił, kto nim jest. Starał się go chronić za wszelką cenę. Pracowałem przy drążeniu tuneli. Nie mogłem chodzić po całym terenie budowy, ale i tak widziałem jej ogrom. Mnóstwo wejść do sztolni przy drogach prowadzących poziomo wzdłuż pasma górskiego, na kilku poziomach. Urobek wywożono lorami z podziemi. Lory toczyły się same w dół i nabierały niebezpiecznej szybkości. Toteż przy każdym wózku był hamulcowy. Byli to żydowscy chłopcy w wieku 13-16 lat. Przy wielu lorach były zepsute hamulce i hamowali wsuwając kij między koła a podwozie lub po prostu butami. Codziennie było kilka wykolejeń i często hamulcowi ginęli pod zwałami kamienia, ciężko rannych zaś dobijano. Ja też przez pewien czas byłem hamulcowym. Była to najlżejsza praca. W podziemia puste lory ciągnęły lokomotywy. W pobliżu wejść do drążonych korytarzy stały potężne kompresory tłoczące powietrze do sztolni. Od nich odbiegały grube rury. Hałas był okropny. Wewnątrz, mimo urządzeń ssących i tłoczących powietrze, widoczny w świetle lamp kamienny pył wdzierał się do płuc i wywoływał paroksyzmy kaszlu. Z głównych korytarzy odchodziły boczne. Często u sufitu korytarza wiercono otwory, a stamtąd nowe korytarze prowadziły w głąb góry. Można było do nich wejść po drabinie albo od wejścia, z innego poziomu. Na przodku praca wyglądała następująco: robiliśmy dziury długimi świdrami oraz przy pomocy młotów pneumatycznych. Nadzorowali to włoscy strzelniczy z firmy Ghiseri. My borowaliśmy kilka, czasem kilkanaście otworów. Włosi umieszczali ładunki. Strzelano, potem wchodzili ładowacze. Najpierw długimi tykami stukali w sklepienie, aby strącić luźno wiszące kamienie. Często nie tylko ogromny głaz, ale cały wyrąbany wybuchem przodek zawalał ładowacza. Dwa razy widziałem jak ogromna niczym świątynia hala zawalała się grzebiąc ludzi. Urobek ładowaliśmy na lory i wierciliśmy dalej. Całe ciało wibrowało. Z podziemi wychodziliśmy jak pijani, na całym ciele kamienny pył, w oczach, w ustach, w nosie, w płucach. Na plecach i w pachwinach mieliśmy rozległe zapalenia. Wielu nie wytrzymywało tego wszystkiego i każdego dnia nieśliśmy po pracy do obozu kilka trupów. Każdego dnia schodziły z gór żałobne karawany. Przy wejściu do obozu „przybijaliśmy" drewniakami. Szlaban otwierał śliczny, żydowski chłopiec w czyściutkim, uszytym na miarę pasiaku. Stało ich tam zawsze kilku. Wszyscy byli piękni, z długimi włosami, starannie uczesani. Obok szlabanu stała wartownia, a w niej roześmiani esesmani. Młodzi, wypasieni, rumiani... Potem ci rumiani zniknęli i zastąpili ich starsi, często inwalidzi... Esesmani wylewali ze swoich menażek nadmiar jedzenia do stojącego obok baraku administracyjnego korytka, do którego pchali się zgłodniali więźniowie. Niemcy śmiali się, że jesteśmy gorsi niż świnie, kiedy wybieraliśmy resztki do ust. Głód skręcał wnętrzności. Rzeczywiście, ginęły w nas resztki człowieczeństwa. Jednej nocy nie pozwolono mi usnąć, rzężący w agonii sąsiad w końcu umarł. Cały czas, w wyniku ciasnoty, był do mnie przytulony. Kiedy ucichł, ściągnąłem z niego podarty koc, aby trochę się ogrzać. Wtedy zobaczyłem wystający mu spod pachy kawałek chleba, którego nie zdążył przed śmiercią zjeść. Chleba przesiąkniętego przedśmiertnym potem, obrzydliwego ale chleba... Tak, aby nikt mnie nie ubiegł, wyciągnąłem mu ten kawałek chleba i skrycie połykałem dużymi kęsami. Obrzydzenie przyszło potem. I wstyd, że byłem jak ta hiena cmentarna... Mówiłem o Wilhelmie Weissie. Kiedyś kapo Kula kazał mu bić własnego syna. To znaczy kapo tylko domyślał się, że to jego syn. Weiss bił mocno, żeby nie zastąpił go inny kapo. Starał się bić syna tak, żeby mu niczego nie uszkodzić. Zresztą tam ciągle bili. Bił mnie też kapo Schranck, którego nazywano szafą. To było po tym, jak chciałem zabić kapo Kulę i wykoleiłem na niego lorę z kamieniem. Ale udało mu się wyżyć. Spod ręki kapo Schrancka mało kto wychodził żywy. Kiedyś do wyładowywania cementu Schranck ustawił małego chłopca. To było ponad siły tego dziecka. Kiedy wypadł mu worek i wysypał się cement, kapo krzycząc, że to sabotaż, zerwał z chłopca ubranie. Więźniowie rozrobili cement z piaskiem i wodą. Chłopca zaczęto okładać szybko schnącą zaprawą. Przedtem zbito go do nieprzytomności. Schranck wygładzał zaprawę na żywym ciele. Zabawę przerwał przybyły nagle oficer SS, zanim „plastyk" doszedł do głowy. Krzyczał na esesmanów, że zabawiać to się mogą po pracy, przejechał pejczem po nagle pokornej gębie Schrancka. Chłopiec zmarł w drodze do obozu. Kiedyś kapo Schranck załatwiał się w krzakach i wypatrzył go jadący na koniu Lagerfuhrer - myśliwy. Strzelił do gołego tyłka, ale śrut trafił Schrancka w jądra. Kapo zwijał się 7 bólu na trawie. Lagerfuhrer okazał się litościwy dla swego ulubionego kapo. Nie dobił go, jak to miał w zwyczaju, ale kazał go zanieść do izby chorych i tam wykastrować... Co ładniejszy żydowski chłopak za olbrzymie szczęście poczytywał sobie być wybranym na kochanka jakiegoś funkcjonariusza obozowego. Przeważająca część funkcyjnych więźniów miała swego młodego przyjaciela. Bywało, że cały harem. Po znudzeniu się jednym wymieniali na innego swoje, jak mówili, „pupki". Tylko jeden nie poddał się. Na niedwuznaczną propozycję napluł w twarz samemu blokowemu. Widzący to apelowy zaproponował chłopcu, że zrobi go kapo. On odmówił. Kazano więc wychłostać opornego. Bił go stary kapo, niegdyś dyrektor węgierskiego banku. Kapo był chudy, a chłopak jak na swoje 14 lat wyjątkowo dobrze rozwinięty i muskularny. I w końcu 14-latek wpadł w szał i pobił bijącego. Rzucili się na niego inni kapo i zabiliby chłopaka, gdyby nie przeszkodził temu Wilhelm. Pod koniec 1944 roku racje żywnościowe zmniejszyły się tak, że ludzie zaczęli częściej umierać. A w 1945 roku to się nasiliło. Niemcom o to chodziło. Szkoda było na nas kul".
Na dwa dni przed wkroczeniem Sowietów Niemcy opuścili teren budowy, pozostawiając własnemu losowi tysiące konających więźniów. Dla nich to właśnie, tuż po wyzwoleniu, utworzono na terenie Głuszycy kilka szpitali. Akcję tę przeprowadzili zdrowsi więźniowie. Do niesienia pomocy lekarskiej przystąpiono bezpośrednio na miejscu pobytu chorych, gdyż stan kilkuset osób uniemożliwiał ich przetransportowanie. W utworzonych szpitalach jeszcze do początku 1946 roku przebywało 600 chorych.